Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Czytałem tego amerykańskiego autora – powiedział Bridgens.

– Jakiego amerykańskiego autora?

– Tego, który podsunął biednemu Dickiemu Aylmore’owi pomysł na niezwykłą dekorację i przez którego Dickie zebrał potem baty. Nazywa się Poe, jeśli mnie pamięć nie myli. Pisze bardzo dziwne, melancholijne i ponure rzeczy, powiedziałbym, że miejscami wręcz makabryczne. W gruncie rzeczy niezbyt dobre, ale bardzo amerykańskie, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie czytałem jednak tego opowiadania, które sprowadziło na nas tyle nieszczęść.

Peglar skinął głową. Nagle uderzył czubkiem stopy w jakiś twardy przedmiot i schylił się, by go podnieść.

Była to czaszka niedźwiedzia, która wisiała nad zegarem sir Johna – zegar przepadł w pożarze – pozbawiona skóry i czarna od sadzy, z wyjątkiem zębów, które wciąż błyszczały niemal nieskalaną bielą.

– No proszę, jestem pewien, że pan Poe byłby tym zachwycony – rzekł Bridgens.

Peglar rzucił czaszkę na śnieg. Kiedy marynarze oczyszczali ten teren, leżała zapewne ukryta pod kawałkami lodu. Zapomniawszy o dziwnym znalezisku, Peglar wszedł wraz ze swym towarzyszem na szczyt pobliskiego wału. Kilkakrotnie podawał dłoń stewardowi i pomagał mu we wspinaczce.

Kiedy stanęli wreszcie na wierzchołku wału, Bridgens dyszał ciężko. Nawet Peglar, zazwyczaj równie silny i sprawny jak jeden ze starożytnych olimpijskich atletów, o których czytał w książkach opisujących dawną Grecję, oddychał ciężej niż zazwyczaj. Pomyślał, że zbyt długo nie wykonywał ciężkiej fizycznej pracy.

Południowy horyzont płonął przytłumionym żółtym blaskiem, w którym niknęła niemal połowa gwiazd po tej stronie nieba.

– Aż trudno uwierzyć, że w końcu wraca – powiedział Peglar. Bridgens skinął głową.

Nagle zza chmur, które wyglądały z tej odległości jak pasmo niskich, poszarpanych wzgórz, wychynął skrawek czerwonożółtej tarczy słońca. Peglar słyszał, jak czterdziestu marynarzy zgromadzonych na pokładzie Erebusa wznosi trzykrotny okrzyk radości, któremu odpowiedział podobny wiwat dochodzący z odległego niemal o milę Terroru.

– Oto wschodzi różanopalca Jutrzenka – powiedział Bridgens po grecku.

Peglar uśmiechnął się, rozbawiony nieco faktem, że nadal pamięta tę frazę. Minęło już kilkanaście lat, odkąd czytał Iliadę czy jakikolwiek inny grecki utwór w oryginale. Pamiętał, jakie podniecenie budziło w nim pierwsze spotkanie z tym językiem, z Troją i jej bohaterami, kiedy Beagle stał na kotwicy w pobliżu Sao Tiago, wulkanicznej wyspy w archipelagu Wysp Zielonego Przylądka, niemal siedemnaście lat wcześniej.

Jakby czytając w jego myślach, Bridgens spytał:

– Pamiętasz pana Darwina?

– Tego młodego przyrodnika? – odpowiedział pytaniem Peglar.

– Ulubionego rozmówcę komandora FitzRoya? Oczywiście, że pamiętam. Trudno nie pamiętać kogoś, z kim spędziło się pięć lat na małym statku, nawet jeśli ten ktoś był dżentelmenem, a ja nie.

– I jakie zrobił na tobie wrażenie, Harry? – Blade oczy Bridgensa łzawiły mocniej niż przed chwilą, być może z radości na widok słońca albo w reakcji na niewidziane dawno światło o takiej mocy. Czerwony dysk słońca nie wzniósł się jeszcze całkiem nad horyzont, nim znów zaczął się za niego chować.

– Pan Darwin? – Peglar także zmrużył oczy, był to jednak raczej grymas wyrażający głęboki namysł niż reakcja na cudowny blask słońca.

– Wydał mi się bardzo miły, jak większość dżentelmenów jego pokroju. Pamiętam, że bez ustanku kazał ludziom przenosić i pakować do skrzyń wszystkie te martwe zwierzęta, w pewnej chwili myślałem nawet, że same ptaki zajmą całą ładownię, ale muszę przyznać, że i on nie bał się ubrudzić sobie rąk. Pamiętasz, jak wiosłował ze wszystkimi, kiedy musieliśmy holować Beagle w górę rzeki? Innym razem uratował łódkę przed falą pływową. A pewnego razu, kiedy płynęły obok nas wieloryby, zdaje się, że to było gdzieś u wybrzeży Chile, sam wspiął się na saling, żeby lepiej im się przyjrzeć. Potem musiałem co prawda pomóc mu zejść, ale najpierw przez ponad godzinę przyglądał się tym wielorybom przez lunetę.

Bridgens uśmiechnął się lekko.

– Byłem niemal zazdrosny, kiedy pożyczył ci tę książkę. Co to było? Lyell?

– Zasady geologii – odparł Peglar. – Właściwie nie całkiem ją zrozumiałem. Albo raczej zrozumiałem na tyle, by domyślić się, jak jest niebezpieczna.

– Ze względu na twierdzenia Lyella dotyczące wieku naszego świata.

– Bridgens pokiwał głową. – I ze względu na bardzo niechrześcijańską teorię, że wszystko zmienia się powoli w ciągu długiego czasu, a nie szybko i gwałtownie, w wyniku jakichś niecodziennych wydarzeń.

– Zgadza się – przytaknął Peglar. – Ale pan Darwin był wielkim zwolennikiem tej teorii. Mówił jak człowiek, który doświadczył właśnie religijnego nawrócenia.

– Myślę, że w pewnym sensie doświadczył czegoś takiego – odrzekł Bridgens. Nad horyzontem widać już było tylko trzecią część słońca.

– Wspominam o tym, bo nim jeszcze wyruszyliśmy w tę podróż, nasz wspólny przyjaciel powiedział mi, że Darwin pisze książkę.

– Wydał już kilka. – Peglar pokiwał głową. – Pamiętasz, rozmawialiśmy o jego Dzienniku badań nad geologią i historią naturalną różnych krajów odwiedzonych przez HMS Beagle, kiedy przyjechałem do ciebie po naukę… w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku. Nie było mnie na nią stać, ale ty mówiłeś, że ją przeczytałeś. Zdaje się, że wydał też kilka książek opisujących rośliny i zwierzęta, jakie widział podczas tamtej podróży.

– Zoologia podróży HMS Beagle. Tak, to też kupiłem. Ale teraz Darwin pracuje nad znacznie ważniejszym dziełem, przynajmniej tak wynika z tego, co mówił mi mój drogi przyjaciel pan Babbage.

– Charles Babbage? Ten sam, który buduje jakieś dziwne urządzenia, w tym maszynę liczącą?

– Zgadza się. Charles mówił mi, że pan Darwin od wielu lat pracuje nad bardzo interesującą książką opisującą mechanizmy ewolucji naturalnej. Podobno wspiera się przy tym mnóstwem danych z anatomii porównawczej, embriologii, paleontologii… jak zapewne pamiętasz, tym właśnie interesował się w głównej mierze nasz były towarzysz podroży. Jednak z jakichś bliżej nieokreślonych względów pan Darwin ociąga się z wydaniem tego dzieła, być może więc nie ujrzy ono światła dziennego za jego życia.

– Ewolucja naturalna? – powtórzył Peglar.

– Tak, Harry. To teoria, według której – wbrew temu, co twierdzą wszystkie Kościoły chrześcijańskie – gatunki zwierząt i roślin nie są zawsze takie same, lecz mogą ulegać przemianom i adaptować się do różnych środowisk na przestrzeni czasu… bardzo długiego czasu. Czasu rozumianego w kategoriach pana Lyella.

– Wiem, czym jest ewolucja naturalna – odparł Peglar, starając się nie okazywać, jak bardzo zirytował go pouczający ton przyjaciela. Nie po raz pierwszy uświadomił sobie, że bez względu na upływ czasu i zmieniające się okoliczności relacja uczeń-nauczyciel zawsze pozostaje taka sama. – Czytałem o tym u Lamarcka. I Diderota. I Buffona, zdaje się…

– Tak, to stara teoria – odparł Bridgens lekko rozbawionym i zarazem przepraszającym tonem. – Pisał o tym Monteskiusz, podobnie jak Maupertuis i inni, których już wymieniłeś. Podobne hipotezy wysuwał nawet Erasmus Darwin, ojciec naszego wspólnego znajomego.

– Więc dlaczego książka pana Charlesa Darwina miałaby być taka ważna? – spytał Peglar. – Ewolucja naturalna to pomysł znany od wieków… i od wieków odrzucany przez Kościół i kolejne pokolenia przyrodników.

– Jeśli wierzyć Charlesowi Babbage’owi i innym znajomym pana Darwina, których i ja mam szczęście znać, ta książka – jeśli w ogóle zostanie wydana – opisuje dokładnie mechanizm ewolucji i wspiera to mnóstwem dowodów. Podobno pan Darwin podaje w niej tysiące konkretnych przykładów działania tego mechanizmu.

– i jak wygląda ów mechanizm? – spytał Peglar. Słońce zniknęło już za horyzontem. Różowe cienie rozmyły się w bladożółtym mroku, który zapowiadał także wschód słońca. Peglar nie mógł teraz uwierzyć, że przed chwilą je widział.

93
{"b":"102265","o":1}