Potwór wydał z siebie ogłuszający ryk. Moment później rozległ się potężny huk, kiedy drugie drzewce, wanty i liny runęły na pokład.
Blanky właściwie zawisł na pojedynczej linie umocowanej w odległości ośmiu jardów od głównego masztu. Służyła do szybkiego zejścia z salingu albo górnych drzewc, a nie do wspinaczki. Mimo że była oblodzona, wiał silny wiatr i padał śnieg, mimo że Thomas Blanky tracił już czucie w rękach, wspiął się niczym czternastoletni aspirant, pochłonięty zabawą z chłopcami okrętowymi.
Nie mógł wciągnąć się na najwyższe drzewce – było zbyt oblodzone – odnalazł tam jednak wanty i przesunął się na poluzowaną wantę pod drzewcem. Od zamarzniętej liny i zwiniętego płótna oderwał się kawałek lodu, który sekundę później roztrzaskał się o pokład. Blanky miał wrażenie – a może tylko nadzieję – że słyszał huki i trzaski dobiegające z dziobu, jakby Crozier i jego ludzie rozbijali zamknięty właz siekierami.
Uczepiwszy się zwiniętego płótna niczym pająk, Blanky spojrzał w dół i na lewo. Albo przestał padać śnieg, albo jego wzrok przywykł bardziej do ciemności, widział bowiem wyraźnie sylwetkę potwora, który wspinał się do trzeciego i najwyższego drzewca. Był tak wielki, że w porównaniu z potężnym masztem wyglądał jak duży kot wspinający się na bardzo cienkie drzewo. Tyle że wcale nie przypomina kota, pomyślał Blanky, może prócz faktu, że wspinał się, wbijając pazury w dębowe drzewce i żelazne pasy, których nie mogła przebić nawet średniej wielkości kula armatnia.
Tymczasem Blanky przesuwał się po zamarzniętym żaglu, który skrzypiał pod jego ciężarem niczym zbyt nakrochmalony muślin. W miarę jak oddalał się od masztu, na pokład spadały kolejne porcje spękanego lodu.
Olbrzymi kształt za jego plecami dotarł do poziomu trzeciego drzewca. Blanky czuł drżenie drewna, płótna i lin, kiedy część ogromnego ciężaru potwora przeniosła się na drzewca po obu stronach masztu. Wyobraziwszy sobie uderzenie jednej z olbrzymich przednich łap, Blanky zaczął pełznąć jeszcze szybciej. Znajdował się już w odległości czterdziestu stóp od masztu, poza pokładem. Marynarz, który pracując przy żaglach, spadłby z tego miejsca, runąłby do morza. Blanky spadłby na położony ponad sześćdziesiąt stóp niżej lód.
Coś opadło na twarz Blanky’ego i ramiona – siatka, sieć pajęcza, pułapka. Blanky omal nie krzyknął ze strachu, w porę jednak zrozumiał, co to takiego – drablinki, liny łączące reling z drugim salingiem, przełożonym na czas zimy na czubek skróconego masztu, by marynarze mogli strącać stamtąd lód. To była drablinka z prawej burty, wyrwana z mocowań w relingu i pokładzie nieprawdopodobnie mocnym uderzeniem potwora. Oblepione śniegiem i lodem kwadraty drablinki zachowywały się jak małe żagle, które wiatr przeniósł daleko poza prawą burtę.
Blanky znów zadziałał instynktownie, bez zastanowienia. Gdyby zaczął się zastanawiać nad kolejnym ruchem, zapewne nie miałby już czasu go wykonać.
Odepchnął się od zwiniętego żagla i rzucił na kołysaną wiatrem drablinkę.
Zgodnie z jego oczekiwaniami, obciążona drablinka poleciała z powrotem w stronę masztu. Blanky minął zaledwie o stopę ogromne cielsko uczepione masztu. Było zbyt ciemno, by mógł przypatrzyć mu się dobrze, widział jednak, jak trójkątna głowa wielkości jego tułowia, osadzona na szyi zbyt długiej i wężowej, by mogła pochodzić z tego świata, obraca się gwałtownie w jego kierunku, słyszał też, jak zęby dłuższe od jego palców zamykają się z trzaskiem w miejscu, przez które przed sekundą przeleciał. Lodomistrz poczuł nawet oddech potwora – smród gnijącego mięsa, zupełnie inny od rybiego zapaszku wydobywającego się z paszcz niedźwiedzi polarnych, które zabili i oprawili na lodzie. To był odór rozkładającego się ludzkiego ciała zmieszany z zapachem siarki, gorący jak podmuch powietrza wypływający z otwartego paleniska kotła.
W tym momencie Thomas Blanky zrozumiał, że marynarze, których nazywał przesądnymi głupcami, mieli rację; to stworzenie z lodu było demonem lub bogiem zamkniętym w postaci przerażającego drapieżnika. Było siłą, którą należało albo obłaskawić, albo czcić, albo po prostu przed nią uciec.
Mijając środkową oś okrętu, obawiał się przez chwilę, że niższa część drablinki zaczepi o kikut odłamanych drzewc albo zapłacze się w wantach – wtedy potwór musiałby jedynie przyciągnąć go do siebie niczym rybę schwytaną w sieć – ale ciężar jego ciała nadał sieci taki pęd, że oddaliła się od masztu na odległość co najmniej piętnastu stóp, w stronę lewej burty.
Blanky wiedział, że teraz drablinka poniesie go w drugą stronę, prosto w ogromną lewą łapę potwora, która wyciągała się ku niemu w ciemnościach.
Lodomistrz obrócił się, przerzucając ciężar ciała w stronę dziobu, a poczuwszy, że ciężka, porozrywana sieć poddaje się jego manewrom, wysunął nogi z drablinki, szukając stopami trzeciego drzewca.
Jego stopa trafiła na oblodzoną belkę, kiedy nad nią przelatywał. Podeszwa buta ześlizgnęła się z lodu, kiedy jednak lina niosła go ponownie w stronę rufy, Blanky zdążył oprzeć obie stopy na drzewcu i odepchnąć się od niego z całych sił.
Splątana sieć lin i drablinek znów niosła go obok grotmasztu, teraz jednak zataczała wielki łuk w stronę rufy. Nogi Blanky’ego nadal wisiały bezwładnie w powietrzu, pięćdziesiąt stóp nad zniszczonym namiotem. Kiedy zbliżał się do masztu, przywarł całym ciałem do lin, wyginając tułów do przodu.
Pazury przecięły powietrze niecałe pięć cali od jego pleców. Gdyby miał na to czas, lodomistrz pokręciłby głową z niedowierzaniem – wiedział, że od masztu dzieli go co najmniej dziesięć stóp. Potwór musiał wbić pazury prawej łapy – albo rękę, albo diabelskie szpony – w maszt i wisząc tylko na niej, wyciągnąć drugie ramię na odległość sześciu stóp.
Ale chybił.
Blanky wiedział, że kiedy znów pofrunie w jego stronę, monstrum już nie chybi.
Pochwycił skrajną linę drablinki i zaczął ześlizgiwać się w dół jak najszybciej, trąc palcami o poprzeczne szczeble i linki, co w każdej chwili groziło upadkiem na pokład.
Drablinka dotarła na szczyt łuku, który zataczała wokół masztu, i zaczęła wracać.
Jeszcze za wysoko, pomyślał Blanky, kiedy splątane liny niosły go z powrotem w stronę grotmasztu.
Potwór bez trudu przechwycił drablinkę, kiedy ta dotarła do podłużnej osi okrętu, ale Blanky był już dwadzieścia stóp niżej i wciąż się zsuwał.
Potwór zaczął przyciągać do siebie splątaną masę takielunku.
To jest, kurwa, niesamowite, zdążył pomyśleć Thomas Blanky, kiedy jego prześladowca pociągnął tonę lub półtorej tony lodu i sznurów z taką łatwością, z jaką rybak wyciąga sieć z morza.
Lodomistrz zrobił to, co zaplanował w ciągu ostatnich kilku sekund lotu na drablince; ześlizgując się w dół, jednocześnie przenosił ciężar ciała raz do przodu, raz do tyłu, niczym chłopiec huśtający się na linie, zwiększając za każdym razem wychylenie drablinki. Jednocześnie jednak potwór ciągnął go w górę, mniej więcej w takim samym tempie, w jakim on schodził. Blanky przypuszczał, że dotrze na koniec lin w tym samym czasie, kiedy potwór przyciągnie go do siebie, na wysokość pięćdziesięciu stóp.
Wciąż jednak miał nad sobą tyle luźnej drablinki, że przy jej maksymalnym wychyleniu oddalał się o dwadzieścia stóp od pionu w stronę prawej burty. Zaciskając obie ręce na pionowych linach i opierając stopy na poziomych szczeblach, lodomistrz zamknął oczy i przywołał w myślach obraz chłopca huśtającego się na sznurze.
Z góry dobiegło głośne warknięcie, a liny powędrowały kolejne pięć, sześć stóp w górę.
Nie wiedząc, czy znajduje się dwadzieścia, czy czterdzieści pięć stóp nad pokładem, starając się wyczuć chwilę, kiedy drablinka osiągnie maksymalne wychylenie, Blanky przekręcił ją mocniej do wewnątrz, zsunął stopy ze szczebli i rzucił się w powietrze.
Wydawało mu się, że leci całą wieczność.
Najpierw musiał się ponownie obrócić, tak by nie wylądować na głowie, plecach lub brzuchu. Lód nie zamortyzowałby jego upadku – tym bardziej, oczywiście, reling albo pokład – ale na to nic już nie mógł poradzić. Lodomistrz wiedział, że jego życie zależy teraz od prostej newtonowskiej arytmetyki; Thomas Blanky stał się elementem równania ruchu obiektu balistycznego.