Zachowanie komandora w stosunku do podwładnych, które zawsze było mieszanką dobrego humoru i stanowczości, nie zmieniło się widocznie; kiedy jednak Fitzjames zostawał sam na sam z Crozierem, mówił mniej, uśmiechał się rzadziej i zbyt często wydawał się roztargniony i przybity. Dla Croziera, melancholika z natury, objawy były aż nazbyt oczywiste. Czasami czuł się tak, jakby patrzył w lustro, tyle że widział w nim oblicze prawdziwego angielskiego dżentelmena, a nie irlandzkiego zera.
W piątek trzeciego grudnia Crozier załadował strzelbę i wybrał się na samotny spacer w zimną ciemność dzielącą Terror od Erebusa, Uznał, że jeśli potwór z lodu zechce go dopaść, dodatkowa eskorta z pewnością nie uchroni go przed śmiercią, tak jak nie uchroniła sir Johna.
Crozier dotarł na Erebusabez przeszkód. Przedyskutował z Fitzjamesem kilka bieżących problemów – morale marynarzy, prośbę o mszę świętą, brak zapasów i potrzebę zmniejszenia racji żywnościowych po Bożym Narodzeniu – i obaj uznali, że odprawienie w przyszłą niedzielę mszy świętej dla marynarzy z obu statków może okazać się niezłym pomysłem. Ponieważ nie było wśród nich żadnego kapelana ani samozwańczego pastora – sir John pełnił obie te funkcje aż do zeszłego czerwca – komandorzy postanowili, że obaj wygłoszą kazania. Crozier nienawidził tego bardziej niż wizyt u dentysty, wiedział jednak, że musi się poświęcić.
Nastroje panujące wśród marynarzy pogarszały się z dnia na dzień. Porucznik Edward Little, członek kadry dowódczej Croziera, donosił, że załoganci z Terroru zaczęli sporządzać naszyjniki i inne fetysze z pazurów i kłów białych niedźwiedzi, które zabili latem. Kilka tygodni wcześniej porucznik Irving zameldował Crozierowi, że lady Cisza urządziła sobie kryjówkę w dziobowym schowku na linę kotwiczną, a jakiś czas później ludzie zaczęli zostawiać w ładowni swoje porcje rumu i żywności, jakby składali ofiarę eskimoskiej wiedźmie lub świętej w nadziei na wstawiennictwo.
– Myślałem o pańskim balu – oświadczył nieoczekiwanie Fitzjames, kiedy Crozier zaczął się już zbierać do wyjścia.
– O moim balu?
– Wielkim Karnawale Weneckim zorganizowanym przez Hoppnera, kiedy utknęliście w lodzie z Parrym – kontynuował Fitzjames. – Kiedy przebrał się pan za czarnego lokaja.
– I co z tym balem? – spytał Crozier, owijając szalem szyję i twarz.
– Sir John miał trzy wielkie skrzynie z maskami i kostiumami – odparł Fitzjames. – Znalazłem je w jego prywatnym magazynie.
– Naprawdę? – Crozier był zaskoczony. Nigdy nie przypuszczał, że ten starzejący się gaduła, który odprawiałby mszę sześć razy w tygodniu, gdyby tylko mógł, i który nigdy nie rozumiał żartów wypowiadanych w jego obecności, choć na wszelki wypadek głośno się z nich śmiał, zabrał ze sobą w podróż cały zapas kostiumów karnawałowych.
– Są stare – dodał Fitzjames. – Niektóre należały pewnie jeszcze do Parry’ego i Hoppnera – może nawet to te same ubrania, w których bawiliście się dwadzieścia cztery lata temu w Zatoce Baffina – ale jest ich tutaj ponad setka.
Okryty grubą warstwą ubrań Crozier stał w drzwiach dawnej kajuty sir Johna, gdzie odbyło się spotkanie z Fitzjamesem, i czekał niecierpliwie, aż jego rozmówca przejdzie do sedna rzeczy.
– Pomyślałem, że wkrótce moglibyśmy urządzić taki bal – powiedział niepewnie Fitzjames. – Oczywiście nie z takim rozmachem jak wasz wenecki karnawał, choćby ze względu na obecność tego… monstrum… na lodzie, ale z pewnością byłaby to dla marynarzy jakaś rozrywka.
– Być może – odparł Crozier, pozwalając, by jego głos wyraził jednoznacznie brak entuzjazmu, z jakim odnosił się do tego projektu. – Porozmawiamy o tym po tej przeklętej mszy w niedzielę.
– Tak, oczywiście – przytaknął pospiesznie Fitzjames. Kiedy się denerwował, charakterystyczne seplenienie, obecne w arystokratycznej angielszczyźnie, jeszcze się uwydatniało. – Czy mam panu przydzielić eskortę na drogę powrotną do Terroru, komandorze Crozier?
– Nie, dziękuję. Połóż się dziś wcześniej spać, James. Wyglądasz na zmęczonego. Obaj będziemy potrzebowali sporo energii, żeby w niedzielę wygłosić jakieś sensowne kazania.
Fitzjames uśmiechnął się posłusznie, w oczach Croziera uśmiech ów wyglądał jednak jak blady i dziwnie niepokojący grymas pozbawiony choćby cienia radości.
***
W niedzielę piątego grudnia 1847 roku Crozier zostawił na Terrorze okrojoną do minimum, sześcioosobową załogę pod dowództwem porucznika Edwarda Little’a – który, podobnie jak Crozier, wolałby raczej poddać się operacji usunięcia kamieni żółciowych, niż słuchać kazań – oraz pomocnika lekarza, McDonalda, i mechanika Jamesa Thompsona. Pozostałych pięćdziesięciu kilku marynarzy maszerowało przez lód w długim pochodzie, prowadzonym przez komandora Croziera, porucznika Hodgsona, porucznika Irvinga, pierwszego oficera Hornby’ego oraz pozostałych oficerów i podoficerów. Dochodziła dziesiąta rano, jednak pod rozgwieżdżonym niebem byłoby całkiem ciemno, gdyby nie powrót zorzy polarnej, która pulsowała, tańczyła i mieniła się nad ich głowami, rzucając na lód długie cienie uczestników pochodu. Sierżant Soloman Tozer – w barwnym świetle zorzy znamię na jego twarzy było szczególnie widoczne – prowadził oddział uzbrojonych w muszkiety żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej, którzy osłaniali kolumnę z przodu, z boków i z tyłu, jednak potwór z lodu tym razem zostawił ich w spokoju.
Ostatnia msza, w której uczestniczyły załogi obu okrętów – odprawiona przez sir Johna niedługo przed tym, jak potwór zabrał jego okaleczone ciało w ciemność pod lodem – odbyła się na górnym pokładzie, w blasku zimnego czerwcowego słońca. Ponieważ jednak teraz temperatura na zewnątrz sięgała co najmniej pięćdziesięciu stopni poniżej zera, Fitzjames przygotował na mszę miejsce na dolnym pokładzie. Ogromnego pieca nie dało się przestawić, marynarze podnieśli jednak zwieszane stoły pod sam sufit, rozebrali ścianki wytyczające izbę chorych oraz ścianki, które tworzyły sypialnię podoficerów, kajuty stewardów oraz kabiny matów i nawigatorów. Usunęli również ściany mesy podoficerskiej i sypialni pomocnika lekarza. W powstałym dzięki temu pomieszczeniu wciąż było tłoczno, wszyscy jednak mogli się pomieścić.
Cieśla Fitzjamesa, pan Weekes, zbudował specjalnie na tę okazję niewielki podest i pulpit. Ze względu na brak miejsca pod niskim sufitem podest miał tylko sześć cali wysokości, to jednak wystarczało, by wszyscy zebrani na sali widzieli Croziera i Fitzjamesa.
– Przynajmniej będzie nam ciepło – wyszeptał Crozier do Fitzjamesa, kiedy Charles Hamilton Osmer, łysy intendent z Erebusa, zaintonował pierwsze słowa hymnu otwierającego nabożeństwo.
Rzeczywiście zbity tłum podniósł temperaturę powietrza na dolnym pokładzie do poziomu, jakiego nie doświadczono tutaj od sześciu miesięcy, kiedy to Erebus zużywał ogromne ilości węgla, a przez rury niemal bez ustanku płynęła gorąca woda. Fitzjames starał się także rozświetlić mroczną i zadymioną salę, zawieszając pod sufitem aż dziesięć lamp, a te rzucały blask porównywalny niemal do światła słonecznego, które ponad dwa lata wcześniej wpadało do okrętu przez umocowane w pokładzie iluminatory.
Marynarze ochoczo podjęli pieśń, śpiewając z mocą, od której drżały deski poszycia. Crozier wiedział dzięki swemu czterdziestokilkuletniemu doświadczeniu, że żeglarze uwielbiają śpiewać niemal w każdych okolicznościach – nawet podczas nabożeństwa, jeśli nie mają innego wyboru. Crozier widział w tłumie czubek głowy uszczelniacza Corneliusa Hickeya; stojący obok niego Magnus Manson musiał się garbić, by nie uderzyć ciemieniem o sufit. Przygłupi olbrzym śpiewał basem, tak przy tym fałszując, że zgrzytanie lodu dochodzące z zewnątrz brzmiało przy tym jak najczystsza muzyka. Hickey i Magnus trzymali wspólnie jeden ze zbiorów hymnów, które wcześniej rozdał marynarzom Osmer.