– Icow tym złego? – wypytywał Crozier. – Dostawy konserw i tak były spóźnione. Coś trzeba było zrobić, żeby Goldner zdążył przed wypłynięciem statków. Ten jego patentowany proces przyspieszył całą sprawę.
– Tak jest, komandorze – zgodził się z nim doktor McDonald. – Ale wygląda na to, że przyspieszył za bardzo. Wielu lekarzy, łącznie ze mną, uważa, że dzięki odpowiednio długiemu gotowaniu można się pozbyć z jedzenia trujących substancji, które mogą wywoływać choroby – ja jednak osobiście przyglądałem się procesowi Goldnera i mogę stwierdzić, że po prostu nie gotował mięsa, warzyw i zup wystarczająco długo.
– Dlaczego nie zameldował pan o tym członkom komisji Służby Badawczej? – warknął Crozier.
– Zrobił to – odrzekł ze znużeniem komandor Fitzjames. – Ja zresztą też. Ale jedynym człowiekiem, który nas słuchał, był kontroler z Deptford Victualling Yard, a on nie miał prawa głosu na ostatecznym zebraniu komisji.
– Chcecie więc powiedzieć, że ponad połowa naszego prowiantu zepsuła się w ciągu ostatnich trzech lat z powodu złego procesu gotowania? – Twarz Croziera nadal pokryta była mozaiką białych i szkarłatnych plam.
– Tak – potwierdził Alex McDonald. – Ale równie istotne, naszym zdaniem, było lutowanie.
– Lutowanie puszek? – spytał Fitzjames. Najwyraźniej jego zastrzeżenia wobec Goldnera nie obejmowały tego szczegółu technicznego.
– Tak jest, komandorze – odpowiedział mu pomocnik lekarza z Terroru. – Przechowywanie jedzenia w puszkach to nowy wynalazek, jeden ze zdumiewających cudów naszego wieku techniki – zdążyliśmy się już jednak nauczyć, że właściwe lutowanie kołnierza na łączeniu blachy, z której zrobiona jest puszka, ma ogromne znaczenie dla trwałości jedzenia zamkniętego w tejże.
– A ludzie Goldnera nie zalutowali tych puszek właściwie? – spytał Crozier ghsem przypominającym warczenie jakiegoś dzikiego zwierzęcia.
– Owszem, w blisko sześćdziesięciu procentach konserw, które sprawdziliśmy. – McDonald skinął głową. – W wyniku tego niedbalstwa łączenia na puszkach były nieszczelne, a to z kolei przyspieszyło rozkład zamkniętych w środku wiktuałów: wołowiny, cielęciny, warzyw, zup i tak dalej.
– Jak? – spytał komandor Crozier, kręcąc głową niczym człowiek oszołomiony potężnym ciosem. – Wpłynęliśmy na wody polarne wkrótce po opuszczeniu Anglii. Wydawało mi się, że jest tu wystarczająco zimno, żeby zakonserwować wszystko do dnia Sądu Ostatecznego.
– Najwyraźniej stało się inaczej – odparł McDonald. – Wiele z pozostałych dwudziestu dziewięciu tysięcy puszek Goldnera pękło. Wiele innych już nabrzmiało od nadmiaru gazów gnilnych. Być może jeszcze w Anglii dostały się do puszek jakieś szkodliwe gazy. Być może jakieś mikroskopijne animalkulaty, nieznane jeszcze naszej medycynie i nauce, zagnieździły się w puszkach podczas transportu albo nawet jeszcze w fabryce Goldnera.
Crozier zmarszczył brwi.
– Animalkulaty?Rozmawiajmy o rzeczywistości, a nie o bajkach, panie McDonald.
Pomocnik lekarza wzruszył tylko ramionami.
– Być może dla pana to bajka, komandorze, ale w odróżnieniu ode mnie nie spędził pan setek godzin, wpatrując się w okular mikroskopu. Mamy jeszcze bardzo małą wiedzę na temat tych animalkulatów, ale zapewniam pana, że gdyby zobaczył pan, ile ich mieści się w jednej kropli słodkiej wody, od razu by pan otrzeźwiał.
Crozier, który do tej pory już się nieco uspokoił, znów poczerwieniał, słysząc uwagę odnoszącą się do jego nazbyt częstych przygód z alkoholem.
– W porządku. Spora część zapasów się popsuła – rzekł szorstko. – Co możemy zrobić, żeby uratować pozostałe konserwy?
Odchrząknąłem, by zwrócić na siebie uwagę Croziera.
– Jak pan wie, komandorze, latem marynarze mieli dostawać codziennie funt i ćwierć solonego mięsa, a tylko pint groszku i trzy ćwierci funta kaszy jęczmiennej na tydzień. Jednak dostawali też codziennie suchary i chleb. Kiedy nadeszła zima, obcięliśmy racje mąki do pieczenia chleba o dwadzieścia pięć procent, żeby zaoszczędzić na węglu. Gdybyśmy gotowali dłużej jedzenie z pozostałych puszek i wrócili dopieczenia chleba, nie tylko zapobieglibyśmy dalszemu niszczeniu konserw, ale i szkorbutowi.
– Niemożliwe – warknął Crozier. – W tej chwili i tak ledwie wystarczy nam węgla na ogrzanie obu statków do kwietnia. Jeśli pan mi nie wierzy, proszę spytać mechanika Gregory’ego albo mechanika Thompsona z Terroru.
– Wierzę panu, komandorze – odparłem ze smutkiem. – Rozmawiałem z obydwoma mechanikami. Ale jeśli nie będziemy gotować jedzenia z puszek, prawdopodobieństwo zatrucia znacznie wzrośnie. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to wyrzucić zepsute konserwy i unikać tych, które wyglądają podejrzanie. To i tak drastycznie zmniejszy nasze zapasy.
– A co z kuchenkami na eter? – spytał Fitzjames, ożywiając się nieco. – Moglibyśmy ich używać do podgrzewania konserw i innych podejrzanych potraw.
Tym razem to McDonald pokręcił głową.
– Sprawdziliśmy to, komandorze. Wraz z doktorem Goodsirem próbowaliśmy podgrzać gulasz wołowy z konserwy na kuchence eterowej. Jedna butelka eteru o pojemności pinta to zbyt mało, by podgrzać jedzenie do odpowiedniej temperatury. Poza tym ludzie podróżujący z saniami – czyli być może my wszyscy, jeśli będziemy musieli opuścić statki – będą potrzebowali tych kuchenek do topienia śniegu i lodu na wodę. Powinniśmy zachować jak największy zapas eteru spirytusowego.
– Uczestniczyłem w wyprawie porucznika Gore’a do Ziemi Króla Williama. Codziennie używaliśmy kuchenek na eter – dodałem cicho. – Marynarze zużywali tylko tyle eteru, ile trzeba było do rozmrożenia zupy, a potem rzucali się na nią jak zwierzęta. Jedzenie było ledwie letnie.
W kajucie zapadła cisza.
– Mówicie, że ponad połowa konserw, która miała nam wystarczyć na kolejny rok lub dwa – gdyby zaszła taka konieczność – uległa zepsuciu – przemówił wreszcie Crozier. – Nie mamy dość węgla, żeby zagotować to jedzenie ponownie, ani na dużych piecach Frazera na Erebusie i Terrorze, ani na mniejszych piecykach z szalup. Nie mamy też dość paliwa, żeby podgrzać je na kuchenkach eterowych. Co więc możemy zrobić?
Wszyscy pozostali uczestnicy narady – czterej lekarze i komandor Fitzjames – milczeli. Jedynym rozwiązaniem było opuszczenie statków i wyprawa w poszukiwaniu jakiegoś bardziej sprzyjającego miejsca, być może jakiegoś lądu na południu, gdzie moglibyśmy upolować jakieś zwierzęta.
Jakby czytając w naszych myślach, Crozier uśmiechnął się – pomyślałem wówczas, że to wyjątkowy, szalony uśmiech prawdziwego Irlandczyka – i oświadczył:
– Problem w tym, panowie, że żaden z naszych marynarzy ani nawet żaden z naszych żołnierzy nie wie, jak złapać i zabić fokę lub morsa – gdyby te zwierzęta kiedykolwiek znów zechciały się nam pokazać – nie ma też doświadczenia w polowaniu na duże zwierzęta, takie jak karibu.
Żaden z nas nie próbował nawet zaprzeczać.
– Dziękuję wam za wasze starania, za trud, który włożyliście w przeprowadzenie inwentaryzacji, i za doskonale przygotowany raport, panie Peddie, panie Goodsir, panie McDonald i panie Stanley. Będziemy oddzielać konserwy, które uznacie za szczelne i bezpieczne, od tych, które nie zostały należycie zalutowane, oraz od tych, które są zepsute lub rozdęte i budzą wasze podejrzenia. Pozostaniemy przy obecnych dwóch trzecich racji do świąt Bożego Narodzenia, później zaś wprowadzę znacznie oszczędniejszy plan racjonowania żywności.
Doktor Stanley i ja włożyliśmy nasze grube zimowe ubrania i wyszliśmy na pokład, by przyglądać się, jak doktor Peddie, doktor McDonald, komandor Crozier i gwardia honorowa czterech marynarzy uzbrojonych w strzelby wyrusza w długą drogę powrotną do Terroru. Kiedy światło ich lamp i pochodni rozpłynęło się w zasnutych śniegiem ciemnościach, Stanley pochylił się ku mnie i przekrzykując wycie wiatru, powiedział: