Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Z powodu diabła? – spytał Crozier. Chciał, by jego słowa zabrzmiały lekko i żartobliwie, ale słyszał w swym głosie nutę zdenerwowania.

Sophia ściągnęła wodze swej klaczy i uśmiechnęła się doń – szeroko, olśniewająco, szczerze. Crozier także zdołał, choć nie bez problemów, zatrzymać swego wałacha.

– Nie, mój drogi – odrzekła młoda kobieta chrapliwym szeptem. – Nie z powodu diabła. Z powodu mojej reputacji.

Nim Crozier zdołał wymyślić jakąś rozsądną odpowiedź, Sophia roześmiała się głośno, spięła konia i pogalopowała w dół drogi.

W butelce została już tylko odrobina whisky, niecałe dwie szklaneczki. Crozier napełnił naczynie, podniósł je do lampy i obserwował przez chwilę, jak światło tańczy w bursztynowym płynie. Pociągnął łyk.

Nie zobaczyli dziobaka. Sophia zapewniała go, że w stawie mieszkał dziobak, który od czasu do czasu wypływał na powierzchnię, i że wejścia do jego nory znajdowały się za poskręcanymi korzeniami drzewa rosnącego nad brzegiem, jednak nie udało im się go dostrzec.

Widział jednak Sophię Cracroft nago.

Urządzili sobie przyjemny piknik po zacienionej stronie stawu, układając na trawie drogi, bogato zdobiony obrus, a na nim kosz, szklanki, pojemniki zjedzeniem i samych siebie. Przed wyjazdem Sophia kazała służącym zapakować kawałki pieczeni wołowej w pojemniki wypełnione najdroższym spośród artykułów dostępnych na wyspie, a zarazem najtańszym w miejscu, z którego przypłynął Crozier – lodem – by w czasie przedpołudniowej przejażdżki mięso się nie zepsuło. Mieli także pieczone ziemniaki i miseczki pysznej sałatki. Sophia zapakowała również butelkę burgunda, wraz z kryształowymi kieliszkami z bogatej kolekcji sir Johna, którą w większości opróżniła sama.

Po posiłku ułożyli się na obrusie, w odległości kilku stóp od siebie i gawędzili o tym i o owym, obserwując przez cały czas powierzchnię stawu.

– Czekamy na dziobaka, panno Cracroft? – spytał Crozier w przerwie rozmowy o niebezpieczeństwach i urokach wypraw arktycznych.

– Nie, myślę, że gdyby chciał, już by nam się pokazał – odparła Sophia. – Chciałam tylko, byśmy odpoczęli trochę przed kąpielą.

Crozier podniósł na nią zdumiony wzrok. Nie zabrał ze sobą stroju kąpielowego. Nie miał stroju kąpielowego. Wiedział, że znów sobie z niego żartuje, zawsze jednak przemawiała z taką powagą, że nie był tego całkowicie pewien. Dzięki temu jej szelmowskie poczucie humoru wydawało mu się jeszcze bardziej ekscytujące.

Przeciągając ten dziwny, choć zarazem podniecający żart, Sophia wstała, otrzepała spodnie z suchych liści i rozejrzała się dokoła.

– Rozbiorę się za tymi krzewami i wejdę do wody z tego trawiastego cypelka. Oczywiście może się pan do mnie przyłączyć, Francisie, albo nie, w zależności od tego, co nakazuje panu pańskie poczucie przyzwoitości.

Crozier uśmiechnął się, by pokazać jej, że jest wytwornym dżentelmenem, lecz jego uśmiech był dość niepewny.

Nie oglądając się więcej za siebie, Sophia przeszła do gęstych krzewów. Crozier leżał nadal na obrusie, oparty na łokciu, z lekkim uśmieszkiem na gładko ogolonej twarzy, kiedy jednak zobaczył, jak ręce Sophii kładą na krzaku jej białą bluzkę, jego twarz stężała. Podobnie jak penis. Ukryta pod sztruksowymi spodniami i przykrótką kamizelką męskość Croziera przeszła ze stanu spoczynku do pozycji baczność w ciągu dwóch sekund.

Po chwili do bluzki spoczywającej na krzewie dołączyły czarne spodnie Sophii i biała, nienazwana część garderoby z falbankami.

Crozier nie mógł uczynić żadnego ruchu. Uśmiech na jego twarzy zamienił się w zastygły grymas. Był pewien, że oczy dosłownie wychodzą mu z orbit, nie mógł się jednak odwrócić ani nawet spuścić wzroku.

Sophia Cracroft wyszła zza krzewów.

Była zupełnie naga. Ręce wisiały swobodnie wzdłuż jej tułowia, palce były lekko zwinięte. Jej piersi nie były duże, ale bardzo wysokie i bardzo białe, zwieńczone dużymi sutkami o jasnoróżowej barwie, choć wszystkie kobiety, które Crozier widział do tej pory nago – portowe dziewki, szczerbate prostytutki, Eskimoski – miały brązowe sutki.

Czy rzeczywiście widział kiedykolwiek całkiem nagą kobietę? Białą kobietę? W tej chwili uważał, że nie. Wiedział też, że nawet gdyby było inaczej, nie miałoby to żadnego znaczenia.

Słoneczny blask odbijał się od oślepiająco białej skóry młodej Sophii. Nie zakrywała się. Wciąż zastygły w leniwej pozie, z głupawym grymasem na twarzy, Crozier uświadomił sobie, jak bardzo zaskoczył go fakt, że ta bogini, to ucieleśnienie angielskiej kobiecości, kobieta, którą myślami i sercem wybrał już na swoją żonę i matkę swoich dzieci, ma gęste, lśniące włosy łonowe, które w kilku miejscach jakby chciały wydostać się poza czarne V ukryte między nogami. Niesforne, tak właśnie brzmiało jedyne słowo, jakie pojawiło się wtedy w jego otępiałym umyśle. Sophia rozpuściła swe długie włosy i pozwoliła, by opadły na jej ramiona.

– Przyłączysz się do mnie, Francisie? – zawołała zupełnie swobodnym tonem, jakby pytała go, czy nie napije się jeszcze herbaty. – Czy będziesz się tylko gapił?

Nie czekając na jego odpowiedź, wskoczyła do wody i zniknęła na moment pod jej powierzchnią.

Crozier otworzył usta, nie mógł jednak wydobyć z siebie żadnego artykułowanego dźwięku, toteż po chwili zamknął je z powrotem.

Sophia pływała swobodnie wzdłuż brzegu. Crozier widział jej białe pośladki wznoszące się za silnymi białymi plecami, na których leżały jej wilgotne włosy, rozdzielone na trzy pasma niczym trzy smugi czarnego indyjskiego atramentu.

Zatrzymała się po drugiej stronie stawu, przy wielkim drzewie, które pokazała mu, gdy przyjechali nad staw. Podniosła głowę i, z łatwością utrzymując się na powierzchni wody, zawołała:

– Nora dziobaka jest pod tymi korzeniami. Dziś chyba jednak nie zechce wyjść i pobawić się z nami. Jest nieśmiały. Nie bądź taki jak on, Francisie. Proszę.

Poruszając się jak we śnie, Crozier wstał z ziemi i podszedł do gęstych krzewów porastających brzeg stawu naprzeciwko miejsca, w którym czekała nań Sophie. Drżącymi palcami rozpiął guziki. Wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się z nim dzieje, składał poszczególne części garderoby w równą kostkę i układał jedną na drugiej. Był pewien, że zajmuje mu to całe godziny, jednak pulsująca erekcja nie ustępowała. Choć starał się nie myśleć o Sophii i jej pięknym ciele, jego sztywny członek wciąż uparcie sterczał, kołysząc się przy każdym ruchu i świecąc czerwonym jak lampa sygnałowa żołędziem, który wychynął spod napiętego napletka.

Crozier stał niezdecydowany za krzakami, wsłuchując się w chlupot wody rozgarnianej rękami i nogami Sophii. Wiedział, że jeśli będzie się zbyt długo ociągał, Sophia wyjdzie ze stawu, schowa się za krzakami i ubierze, a on do końca życia będzie przeklinał swoje tchórzostwo i głupotę.

Wyzierając zza gałęzi krzewu, poczekał, aż Sophia odwróci się doń plecami, płynąc w stronę przeciwległego brzegu, a potem tyleż szybko co niezdarnie wskoczył do wody, myśląc jedynie, by ukryć pod jej powierzchnią swą nabrzmiałą męskość, nim panna Cracroft odwróci się w jego stronę.

Kiedy ponownie wypłynął na powierzchnię, plując wodą i dysząc ciężko, Sophia unosiła się w wodzie jakieś dwadzieścia stóp dalej i uśmiechała do niego.

– Cieszę się, że zdecydowałeś się do mnie przyłączyć, Francisie. Gdyby teraz pojawił się tu samiec dziobaka ze swym jadowitym kolcem, będziesz mógł mnie obronić. Obejrzymy wejście do nory? – Obróciła się wdzięcznie w miejscu i popłynęła do wielkiego drzewa wyrastającego wprost z brzegu stawu.

Starając się nie zbliżać do niej na odległość mniejszą niż dziesięć – nie, piętnaście – stóp, Crozier popłynął pieskiem w stronę drzewa.

Staw był zaskakująco głęboki. Gdy Crozier zatrzymał się dwanaście stóp od Sophii i zaczął wymachiwać niezdarnie nogami, by utrzymać się na powierzchni wody, uświadomił sobie, że nawet tutaj, przy stromym brzegu porośniętym grubymi korzeniami drzewa i gęstą trawą, która rzucała na taflę wody nieregularne cienie, jego stopy nie mogą sięgnąć dna.

52
{"b":"102265","o":1}