Pochód zbliżył się do otworu w lodzie, a dwunastu żołnierzy rozstąpiło się na boki, tworząc szpaler. Marynarze stali ramię w ramię, zwróceni twarzami do środka, podczas gdy procesja złożona z ludzkiego zaprzęgu, sań z trumną, gwardii honorowej i innych żałobników przechodziła powoli między ich szeregami.
Gdy stu dziesięciu ludzi zajęło w końcu swoje miejsca wokół otworu w lodzie – niektórzy stanęli na wale lodowym, skąd roztaczał się lepszy widok – sir John poprowadził komandorów na prowizoryczne rusztowanie przy wschodniej części otworu. Powoli, bardzo ostrożnie trzydziestu dwóch ludzi z zaprzęgu odwiązało trumnę od sań i ułożyło ją na drewnianym podeście zawieszonym tuż nad prostokątem czarnej wody. Trumna spoczęła nie tylko na deskach, ale i na trzech grubych linach okrętowych podtrzymywanych przez tych samych marynarzy, którzy ciągnęli wcześniej sanie.
Umilkły żałobne bębny i wszyscy zdjęli kapelusze. Zimny wiatr podrywał długie włosy marynarzy, umyte, przyczesane i przewiązane czarną wstążką specjalnie na tę okazję. Dzień był zimny – przy ostatnim pomiarze termometr wskazywał niecałe pięć stopni – lecz arktyczne niebo, wypełnione lodowymi kryształami, wyglądało jak jednolita kopuła złotego światła. Jakby na cześć porucznika Gore’a do pojedynczego kręgu słońca, przesłoniętego kryształkami lodu, dołączyły trzy kolejne – złote kręgi unoszące się nad prawdziwym słońcem i po obu jego stronach – wszystkie połączone tęczowym pierścieniem halo. Wielu marynarzy przyglądało się temu z uznaniem dla trafnej reakcji natury.
Sir John odprawił mszę pogrzebową, przemawiając swym mocnym głosem, który docierał do wszystkich zgromadzonych na lodzie. Rytuał był wszystkim dobrze znany. Słowa niosły otuchę. Odpowiedzi automatycznie cisnęły się na usta. Pod koniec uroczystości nikt nie zwracał już uwagi na zimny wiatr.
– Powierzamy więc jego ciało tej głębi, gdzie ulegnie zepsuciu, czekając jednocześnie na dzień zmartwychwstania, kiedy morze odda ciała zmarłych, a życie zwycięży nad śmiercią przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, który zstąpiwszy ponownie na ten świat, odmieni nasze marne ciała i uczyni je na podobieństwo ciała swego, on bowiem zdolny jest uczynić wszystko i poddać wszystko swej woli.
– Amen – odpowiedzieli jednym głosem zgromadzeni.
Dwunastu żołnierzy królewskiej piechoty morskiej podniosło muszkiety i oddało trzy salwy honorowe. Ostatnia salwa, w odróżnieniu od dwóch poprzednich, złożonych z czterech strzałów, liczyła tylko trzy strzały.
Gdy rozbrzmiała pierwsza salwa, porucznik Le Vesconte skinął głową, a Samuel Brown, John Weekes i James Ridgen wysunęli deski spod trumny, która teraz wisiała tylko na trzech linach. Na dźwięk drugiej salwy trumna została opuszczona do poziomu czarnej wody. Po trzeciej salwie marynarze zwolnili liny, a trumna opatrzona miedzianą tablicą – na wieku leżały teraz także medale Gore’a i jego szpada – zniknęła pod powierzchnią wody.
Lodowata powierzchnia morza zafalowała lekko, gdy jednak marynarze wyciągnęli z niej liny, znów upodobniła się do tafli czarnego szkła. Potrójne odbicie słońca i tęczowa aureola na południu zniknęły, a pod kopułą nieba płonęło tylko przygaszone czerwone słońce.
Ludzie rozeszli się na swoje statki. Minęły dopiero dwie szklanki pierwszej psiej wachty. Dla większości marynarzy był to czas kolacji i drugiej porcji grogu.
***
Nazajutrz, w sobotę piątego czerwca, obie załogi skryły się pod pokładami swych statków, gdyż pod niebem rozpętała się kolejna arktyczna burza. Obserwatorzy opuścili swe stanowiska na marsach grot-masztu, a nieliczni marynarze pełniący wachtę ustawili się z dala od wszelkich metalowych przedmiotów i masztów. Błyskawice raz po raz przeszywały gęstą mgłę, po niebie przetaczały się ogłuszające grzmoty, potężne wyładowania uderzały co chwila w piorunochrony zamocowane na masztach i dachach kajut, błękitne ogniki świętego Elma pełzały po drzewcach i olinowaniu. Wymizerowani marynarze schodzący z wachty opowiadali swym przerażonym towarzyszom o kulach błękitnego ognia toczących się po lodzie. Później – gdy wyładowania elektryczne i towarzyszące im zjawiska przybrały jeszcze na sile – marynarze pełniący psią wachtę zauważyli we mgle jakiś wielki kształt, znacznie większy od zwykłego niedźwiedzia, który ukazywał się tylko na mgnienie oka w blasku błyskawic. Mówili, że czasami szedł na czterech łapach jak niedźwiedź. Kiedy indziej, twierdzili, zaklinając się na wszystkie świętości, maszerował bez trudu na dwóch nogach jak człowiek. Tajemniczy kształt krążył, ich zdaniem, wokół statku.
Choć obniżał się słupek barometru, niedziela przywitała ich słonecznym świtem i temperaturą niższą o trzydzieści stopni – w południe temperatura wynosiła zaledwie dziewięć stopni poniżej zera – a sir John rozesłał wiadomość, że tego dnia wszyscy mają obowiązkowo uczestniczyć we mszy świętej odprawianej na Erebusie.
Uczestnictwo w cotygodniowej mszy świętej było obowiązkiem wszystkich oficerów i marynarzy służących na okręcie sir Johna – w ciemne zimowe miesiące sir John odprawiał nabożeństwo na dolnym pokładzie – lecz tylko najpobożniejsi marynarze z Terroru przechodzili przez lód, by się do niej przyłączyć. Ponieważ zarówno tradycja, jak i regulamin królewskiej marynarki wojennej nakazywały odprawiać co niedzielę mszę na pokładzie każdego okrętu, komandor Crozier także wypełniał ten obowiązek, jednak jako że na Terrorze nie było żadnego kapelana, nabożeństwo nigdy nie trwało zbyt długo – czasami ograniczało się tylko do czytania regulaminu Królewskiej Marynarki Wojennej – zwykle około dwudziestu minut. Nabożeństwa prowadzone przez sir Johna ciągnęły się co najmniej przez dziewięćdziesiąt minut lub nawet dwie godziny.
Tej niedzieli marynarze nie mieli żadnego wyboru. Komandor Crozier po raz drugi w ciągu trzech dni poprowadził przez lód swoich oficerów, podoficerów i marynarzy, tym razem okrytych szczelnie płaszczami i szalikami. Po przybyciu na Erebusa stwierdzili z zaskoczeniem, że nabożeństwo odbędzie się na górnym pokładzie, a sir John będzie nauczał z pokładu rufowego. Choć niebo było jasnobłękitne – tym razem nie mogli cieszyć się widokiem złotej kopuły lodowych kryształów ani symbolicznymi odbiciami słońca – wiatr był bardzo zimny. Marynarze zbili się w ciasną grupę na głównym pokładzie, podczas gdy oficerowie z obu statków zajęli miejsca za sir Johnem. Żołnierze piechoty morskiej, dowodzeni przez sierżanta Bryanta, ponownie stanęli w szeregu, tym razem po zawietrznej, podczas gdy oficerowie ustawili się pod grotmasztem.
Sir John stanął przy szafce kompasowej – okrytej tą samą flagą, która leżała na trumnie Gore’a – pełniącej tym samym, zgodnie z regulaminem, funkcję ambony.
Tym razem sir John nauczał tylko przez godzinę, dzięki czemu nikt nie odmroził sobie palców.
Sir John, będący z natury i upodobania człowiekiem Starego Testamentu, przypomniał słowa kilku proroków, skupiając się ostatecznie na surowych osądach Izajasza – „Oto Pan niszczy ziemię, pustoszy ją i przewraca, mieszkańców jej zaś rozprasza na wszystkie strony świata”. Wkrótce nawet najbardziej ograniczeni spośród marynarzy zgromadzonych na głównym pokładzie zrozumieli, że ich dowódca nawiązał w rzeczywistości do ich wyprawy oraz ich aktualnej, niewesołej sytuacji.
– Ziemia zostanie spustoszona i zmarnieje; tak bowiem mówi Pan – kontynuował sir John. – Groza i dół, i sidła dla ciebie, mieszkańcu ziemi… Ci zaś, którzy umkną przed krzykiem grozy, runą do dołu; ci zaś, którzy z otchłani się wydostaną, wpadną w sidła; otworzą się bowiem upusty w niebie, a podwaliny ziemi zatrzęsą… Ziemia rozpada się w gruzy, ziemia kołysze się i zatacza jak pijany…
Jakby na dowód prawdziwości tej przepowiedni, z lodu otaczającego HMS Erebus podniósł się głośny jęk, a pokład pod stopami marynarzy zakołysał się lekko. Oblepione lodem maszty nad ich głowami zadrżały, a ich wierzchołki zatoczyły niewielkie koła na tle błękitnego nieba. Żaden ze zgromadzonych na statku ludzi nie wydał dźwięku ani nie wyszedł z szyku.