Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Marynarze zareagowali na wieść o zepsutym jedzeniu stekiem przekleństw.

– Uspokójcie się, chłopcy – uciszył ich w końcu po minucie lub dwóch Gore, pozwoliwszy, by rozsierdzeni żeglarze dali upust swej złości. – Proponuję, żebyśmy otworzyli dzisiaj puszki przeznaczone na jutro, a jutro wrócili do zapasów, które zostawiliśmy na lodzie, choćbyśmy mieli dojść tam dopiero o północy. Co wy na to?

Marynarze przyklasnęli pomysłowi.

Dwie spośród czterech kolejnych puszek, które otworzyli, nie były zepsute – jedna z nich zawierała pozbawiony smaku i mięsa „Gulasz irlandzki”, druga zaś potrawę o smakowitej nazwie „Szynka wołowa z warzywami”. Marynarze na obu statkach dawno już uznali, że wołowina w tym daniu pochodzi z garbarni, a warzywa z jakiejś zapuszczonej i mokrej piwnicy, woleli jednak jeść to niż nic.

Ledwie podwładni Gore’a rozstawili namiot, rozłożyli w środku śpiwory, podgrzali jedzenie i rozlali je do misek, gdy z nieba zaczęły bić pioruny.

Pierwsza błyskawica uderzyła niecałe pięćdziesiąt stóp od ich obozowiska, sprawiając, że niemal wszyscy wylali na siebie gorący gulasz i wołowinę. Drugie wyładowanie uderzyło jeszcze bliżej.

Rzucili się biegiem do namiotu. Błyskawice uderzały wokół nich niczym pociski artyleryjskie. Gdy wszyscy już dosłownie wtłoczyli się do środka namiotu – ośmiu mężczyzn w namiocie przeznaczonym dla czterech ludzi i drobnych bagaży – marynarz Bobby Ferrier spojrzał na metalowe słupki podtrzymujące brezent, zaklął paskudnie i zaczął się czołgać z powrotem do wyjścia.

Tymczasem na zewnątrz zaczął padać grad wielkości piłek do krykieta. Odłamki lodu wylatywały na trzydzieści stóp w górę, błyskawice biły tak często, że ich huk zlewał się w jeden nieprzerwany hałas, a niebo płonęło niegasnącym blaskiem.

– Nie! – krzyknął Gore, chwytając Ferriera za ramię i wciągając go z powrotem do zatłoczonego namiotu. – Gdziekolwiek pójdziemy, i tak jesteśmy najwyższymi obiektami w okolicy. Wyrzućcie te maszty na zewnątrz, ale zostańcie pod brezentem. Wejdźcie do śpiworów i leżcie płasko przy ziemi.

Marynarze posłusznie wsunęli się do śpiworów. Ich długie włosy wiły się jak węże pod czapkami i nad warstwą szalików. Burza przybrała jeszcze na sile, huk rozdzierał uszy. Grad uderzał w nich z taką siłą, jakby ktoś walił ich po plecach kamiennymi pięściami. Goodsir pojękiwał głośno, bardziej ze strachu niż z bólu, choć z pewnością było to najdotkliwsze lanie, jakie dostał od czasów szkoły.

– Jezu Chryste! – zawołał Thomas Hartnell, gdy grad uderzył z jeszcze większą mocą. Większość marynarzy skryła się pod śpiworami, a nie w nich, wykorzystując grube koce jako osłonę przed coraz to większym naporem burzy. Brezent namiotu był tak cienki, że nie zapewniał im żadnej ochrony przed lodowymi pociskami, a na dodatek mogli się pod nim udusić.

– Jak w takiej temperaturze może rozpętać się burza z piorunami?! – wrzasnął Goodsir do Gore’a, który leżał obok niego.

– To się zdarza! – krzyknął porucznik. – Jeśli zdecydujemy przenieść się ze statków na ląd, będziemy musieli zabrać ze sobą całą stertę piorunochronów.

Goodsir po raz pierwszy dowiedział się wtedy, że w ogóle rozważana jest ewentualność opuszczenia statków.

Piorun uderzył w kamień, przy którym zaczęli jeść kolację, nie dalej niż dziesięć stóp od namiotu, odbił się od niego i przemknął tuż nad ich głowami, uderzając w głaz odległy zaledwie o trzy stopy. Wszyscy przywarli z całych sił do ziemi, jakby próbowali w nią wniknąć, wbić się w skałę.

– Dobry Boże, poruczniku Gore! – zawołał nagle John Morfin, który leżał zwrócony głową do wyjścia z namiotu. – Coś chodzi po lodzie.

W namiocie byli wszyscy uczestnicy wyprawy.

– Niedźwiedź? – odkrzyknął Gore. – W takim gradzie?

– To jest za duże na niedźwiedzia! – wrzasnął Morfin. – To…

W tej samej chwili piorun uderzył ponownie w pobliski głaz. Naelektryzowana płachta namiotu podniosła się na moment, a wszyscy marynarze znów przywarli do ziemi i zamilkli, modląc się żarliwie w myślach.

Atak – tak właśnie myślał o burzy Goodsir, jakby była to reakcja greckich bogów rozwścieczonych pychą zwykłych śmiertelników, którzy zapuścili się tak daleko w krainę Boreasza – trwał niemal pół godziny. Wreszcie błyskawice zaczęły uderzać coraz rzadziej, a cała burza przesunęła się na południowy wschód.

Gore pierwszy wyszedł z namiotu, lecz nawet on, postrzegany przez Goodsira jako człowiek nieulękły, poruszał się przez kilka minut tylko na czworakach. Pozostali wypełzli za nim i przez chwilę leżeli nieruchomo, rozglądając się dokoła w osłupieniu. Niebo na wschodzie wciąż płonęło gęstą siatką błyskawic, ogłuszający huk zmuszał ich do zakrywania uszu, grad jednak ustał. Ziemia zniknęła pod warstwą lodowych kul, która miejscami osiągała dwie stopy wysokości. Po chwili Gore wstał i rozejrzał się. Pozostali poszli jego śladem, podnosili się z ziemi, z trudem rozprostowując obolałe kończyny pokryte licznymi siniakami. Gruba warstwa chmur zakryła niebo na tyle skutecznie, że zrobiło się niemal całkiem ciemno, jak w środku prawdziwej nocy.

– Patrzcie na to! – zawołał Charles Best.

Goodsir i pozostali podeszli do sań. Przygotowując się do kolacji ustawili obok sań stertę puszek i innych materiałów; w jakiś niewytłumaczalny sposób błyskawica uderzyła w piramidę konserw, nie naruszając sań. Wszystkie puszki rozleciały się dokoła, jakby trafiła w nie kula armatnia – idealne uderzenie w partii kosmicznych kręgli. Osmalone kawałki metalu i dymiące jeszcze pozostałości jedzenia rozrzucone były w promieniu dwudziestu jardów. Obok lewej stopy lekarza leżało osmolone i powyginane naczynie, na którym widać było napis ZESTAW KUCHENNY. Była to część ich sprzętu do gotowania, która przed nadejściem burzy leżała na jednej z kuchenek. Stojąca obok butelka z paliwem eksplodowała, rozrzucając na wszystkie strony odłamki metalu, które minęły o cal głowy ukrytych w namiocie marynarzy. Gdyby błyskawica trafiła prosto w stertę butelek z paliwem, ułożonych w drewnianej skrzyni obok dwóch śrutówek i zapasu nabojów, eksplozja i powstały w jej wyniku ogień pochłonęłyby ich wszystkich.

Goodsir miał ochotę roześmiać się głośno, nie zrobił tego jednak w obawie, że jednocześnie może się rozpłakać. Przez chwilę nikt nie odzywał się ani słowem.

Wreszcie John Morfin, który wdrapał się na pobliski wał lodowy, zawołał:

– Poruczniku, musi pan to zobaczyć!

Wszyscy dołączyli do Morfina i spojrzeli we wskazanym przezeń kierunku.

Wzdłuż grzbietu ciągnęły się ślady wychodzące z lodowego labiryntu na północy i zmierzające w stronę morza, na południowy zachód. Wpatrywali się w nie z niedowierzaniem, były to bowiem odciski większe od śladów jakiegokolwiek zwierzęcia żyjącego na ziemi. W ciągu pięciu dni wędrówki wielokrotnie mieli okazję oglądać odciśnięte w śniegu tropy białych niedźwiedzi; niektóre z nich były zadziwiająco duże – miały nawet dwanaście cali długości – lecz te były od nich co najmniej o połowę większe, dłuższe od ludzkiej ręki. Były też świeże – nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości, gdyż nie zostały odciśnięte w śniegu, lecz w warstwie gradu.

Stworzenie, które przeszło obok ich obozu, zrobiło to w samym środku gradowej nawałnicy, i to właśnie je widział zapewne Morfin.

– Co to jest? – zastanawiał się głośno Gore. – To niemożliwe… Panie Des Voeux, proszę łaskawie przynieść z sań strzelbę i trochę naboi.

– Tak jest, poruczniku.

Nim jeszcze mat powrócił ze śrutówką, Morfin, szeregowiec Pilkington, Best, Ferrier i Goodsir ruszyli wraz z Gore’em śladem nieprawdopodobnych odcisków, na północny zachód.

– Są za duże – powiedział Pilkington. Goodsir wiedział, że żołnierz został włączony do tej wyprawy głównie dlatego, iż jako jeden z niewielu marynarzy płynących na obu statkach polował kiedykolwiek na zwierzynę większą od kuropatwy.

– Wiem o tym, szeregowy – odrzekł Gore. Wziął strzelbę od Des Voeux i załadował ją, podczas gdy pozostałych siedmiu mężczyzn kroczył0 powoli przez zaspy gradu w stronę ciemnych chmur zgromadzonych za linią gór lodowych okalających brzeg wyspy.

34
{"b":"102265","o":1}