Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– I przez jakiś czas wam się to udawało – wtrąca Fitzjames.

– Przez dwa tygodnie. Próbowaliśmy nawet przycumować ją do góry, ale cholerna lina pękła. Potem Hoppner próbował podnieść statek, żeby dostać się do stępki, tak jak sir John chciał dostać się do waszego Erebusa, ale przeszkodziła nam śnieżyca i niewiele brakowało, a oba statki zniosłoby na brzeg. W końcu ludzie przy pompach padli ze zmęczenia, byli już tak wyczerpani, że nie rozumieli naszych rozkazów, i dwudziestego pierwszego sierpnia Parry kazał przejść wszystkim na pokład Hecli i odpłynąć od brzegu, żeby uratować choć jeden statek. Tymczasem góry lodowe zepchnęły Fury na brzeg, tak że nawet nie mogliśmy wziąć jej na hol. Na naszych oczach lód zgniótł statek, rozwalając na drobne kawałki. Ledwie zdążyliśmy uciec na Heclę, bo i nas spotkałoby to samo. Nie dopłynęliśmy więc w końcu do przejścia, a na dodatek straciliśmy okręt. Hoppner stanął potem przed sądem wojskowym, choć Parry także poczuwał się do winy, bo Hoppner przez cały czas był pod jego komendą.

– Wszystkich uniewinniono. A nawet udzielono pochwały, jeśli dobrze pamiętam.

– Udzielono pochwały, ale nie awansowano – odpowiada Crozier.

– Ale wszyscy przeżyliście. – Tak.

– Ja chcę przeżyć tę ekspedycję, Francis – mówi Fitzjames cicho, lecz z ogromną determinacją.

Crozier kiwa głową.

– Powinniśmy byli zrobić to samo co Parry; umieścić przed rokiem obie załogi na pokładzie Terroru i popłynąć na wschód, wokół Ziemi Króla Williama – mówi Fitzjames.

Tym razem to Crozier unosi brwi zaskoczony. Nie dziwi go fakt, że Fitzjames uznaje Ziemię za Wyspę – piesza wyprawa, którą zorganizowali minionego lata, właściwie rozstrzygnęła tę kwestię – lecz że przyznaje, iż powinni byli zrealizować jego plan i porzucić statek sir Johna minionego lata. Crozier wie, że dla komandora nie ma trudniejszej rzeczy niż porzucić własny okręt i że taka decyzja jest szczególnie trudna dla członków Królewskiej Marynarki Wojennej. Choć Erebus pozostawał pod komendą sir Johna Franklina, jego prawdziwym dowódcą był komandor porucznik James Fitzjames.

– Teraz już za późno. – Crozier cierpi. Ponieważ świetlica jest wyjątkowo dużym pomieszczeniem, a w dodatku ma trzy iluminatory zamocowane bezpośrednio w górnym pokładzie, jest w niej chłodniej niż gdzie indziej na dolnym pokładzie – komandorzy widzą parę wydobywającą się z ich ust – ale i tak sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt stopni cieplej niż na zewnątrz. Przemarznięte stopy i palce Croziera dopiero teraz zaczynają odmarzać, czemu towarzyszy palący ból, jakby ktoś kłuł je tysiącami rozpalonych do czerwoności igieł.

– To prawda – przyznaje Fitzjames. – Ale ty miałeś tyle rozumu, żeby w sierpniu przewieźć saniami na Ziemię Króla Williama trochę sprzętu i zapasów.

– To ledwie ułamek tego, co będziemy musieli jeszcze przetransportować, jeśli przyjdzie nam założyć tam obóz – odpowiada krótko Crozier. Minionego lata kazał wyładować z okrętu około dwóch ton ubrań, namiotów, sprzętu i jedzenia w puszkach i przewieźć je na północno-zachodni brzeg wyspy, na wypadek gdyby zimą musieli szybko opuścić statki, przeprawa okazała się jednak wyjątkowo trudna, mozolna i niebezpieczna. Po kilku tygodniach morderczej pracy przy ciągnięciu sań dowieźli na wyspę niewiele ponad tonę ładunku – namioty, dodatkowe ubrania, narzędzia i zapasy jedzenia na kilka tygodni. Nic więcej.

– Ten bydlak z lodu nie pozwoliłby nam tam zostać – dodaje łagodniejszym już tonem. – Wszyscy mogliśmy się przenieść na wyspę już we wrześniu – pamiętasz pewnie, że miałem przygotowane miejsce na dwa tuziny dużych namiotów – ale na statkach przynajmniej możemy czuć się w miarę bezpiecznie.

– Zgadza się. – Fitzjames kiwa głową. – Jeśli statki przetrzymają zimę.

– Jeśli… – Fitzjames wzdycha, a potem spogląda zagadkowo na Croziera. – Słyszałeś, że niektórzy marynarze na obu statkach nazywają to stworzenie Terror?

– Nie! – Crozier jest oburzony. Nie chce, by ktokolwiek używał nazwy jego statku w odniesieniu do jakiegoś potwora z piekła rodem, nawet jeśli ma być to tylko żart. Spogląda jednak w zielono-orzechowe oczy Fitzjamesa i uświadamia sobie, że ani on, ani marynarze wcale nie żartują. – Terror – powtarza Crozier gorzko.

– Uważają, że to nie jest zwierzę – kontynuuje Ftizjames. – Ze jest na to zbyt przebiegłe, że to coś nienaturalnego… nadprzyrodzonego… że w ciemnościach na lodzie kryje się demon.

Crozier parska z odrazą.

– Demon – powtarza pogardliwie. – Mówią to pewnie ci sami marynarze, którzy wierzą w duchy, wróżki, Jonaszów, syreny, klątwy i morskie potwory.

– Widziałem, jak drapałeś żagle, żeby przywołać wiatr – mówi Fitzjames z uśmiechem.

Crozier milczy.

– Żyjesz już dość długo i podróżowałeś dość daleko, by widzieć rzeczy, o których istnieniu ludzkość nie miała nawet pojęcia – dodaje Fitzjames, próbując rozładować napięcie.

– Owszem – odpowiada Crozier ze śmiechem. – Pingwiny! Szkoda, że nie są to tutaj, na północy, największe zwierzęta, tak jak na południu.

– Na biegunie południowym nie ma białych niedźwiedzi?

– Nie widzieliśmy ich tam. Nie widział ich żaden z wielorybników ani badaczy, którzy w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat pływali w pobliżu tego wulkanicznego, zamarzniętego lądu.

– A ty i James Ross byliście pierwszymi ludźmi, którzy widzieli ten kontynent.

– Zgadza się. Sir James tylko na tym wygrał. Ożenił się z piękną młodą dziewczyną, został szlachcicem i nie pływa już na bieguny. A ja… ja jestem… tutaj.

Fitzjames odchrząkuje niepewnie, jakby chciał zmienić temat.

– Wiesz, Francis, aż do tej podróży wierzyłem w istnienie Otwartego Morza Polarnego. Byłem przekonany, że parlament miał rację, kiedy wysłuchał przepowiedni wszystkich tych tak zwanych ekspertów zimą przed naszym wypłynięciem, pamiętasz? Czytałem o tym w „Timesie”, wszystkie te brednie o barierze termobarycznej, o Prądzie Zatokowym, który płynie pod lodem i rozgrzewa otwarte Morze Polarne, o kontynencie, który z pewnością czeka tam już na kolonizację. Byli tak pewni jego istnienia, że chcieli wysłać więźniów z Southgate i innych więzień, żeby przerzucali tam węgiel, który musiał przecież zalegać w ogromnych ilościach zaledwie kilkaset mil stąd, na kontynencie polarnym. Crozier śmieje się, tym razem całkiem szczerze.

– Tak, mieli wydobywać węgiel do ogrzewania hoteli i dla parowców, które będą regularnie pływać na otwarte Morze Polarne najpóźniej w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku. Boże, jak ja chciałbym być jednym z tych więźniów z Southgate. Zgodnie z prawem ich cele są dwa razy większe od twojej kajuty, James. Pomyśl tylko, mielibyśmy zapewnioną spokojną starość, gdybyśmy musieli tylko siedzieć w takich luksusach i czekać na wieści o odkryciu i skolonizowaniu tego kontynentu na biegunie północnym.

Obaj śmieją się teraz głośno.

Na pokładzie nad ich głowami słychać tupot nóg – odgłosy biegu, a nie zwykłe kroki – później czyjeś głosy i trzask otwieranego włazu, wreszcie tupot kilku par nóg ludzi schodzących po schodach.

Obaj komandorzy siedzą w milczeniu i czekają. Po chwili ktoś puka lekko do drzwi świetlicy.

– Wejść – mówi komandor Fitzjames.

Marynarz z Erebusa wprowadza dwóch członków załogi Terroru – porucznika Johna Irvinga i marynarza o imieniu Shanks.

– Przepraszam, że panom przeszkadzam, komandorze Fitzjames, komandorze Crozier – mówi Irving, lekko szczękając zębami. Jego długi nos jest biały z zimna. Shanks wciąż trzyma w dłoniach muszkiet. – Porucznik Little kazał mi jak najszybciej zameldować się u komandora Croziera.

– Mów śmiało, John, o co chodzi? – Crozier uśmiecha się. – Chyba nie szukasz ciągle lady Ciszy, co?

Irving patrzy nań przez chwilę z konsternacją. Potem odpowiada:

– Widzieliśmy ją na lodzie, kiedy wracały ostatnie grupy poszukiwawcze. Nie, porucznik Little prosił, bym sprowadził pana jak najszybciej, bo… – Młody oficer milknie nagle, jakby zapomniał, dlaczego właściwie Little posłał go po komandora.

32
{"b":"102265","o":1}