Nie znaleźli jednak żadnego przejścia do osławionego otwartego Morza Polarnego. Na drodze stanął im Półwysep Grinnella, który zdaniem wielu uczestników ekspedycji Franklina mógł być częścią nieznanego kontynentu arktycznego, zmuszeni więc zostali do kontynuowania podróży otwartymi wodami na północny zachód, potem niemal prosto na zachód. Dotarłszy do zachodniego krańca półwyspu, zawrócili ponownie na północ i napotkali litą masę lodu, która ciągnęła się od Cieśniny Wellingtona aż po horyzont. Pięć dni podróży wzdłuż tej lodowej ściany przekonało Franklina, Fitzjamesa, Croziera i lodomistrzów, że na północ od Cieśniny Wellingtona nie ma żadnego otwartego Morza Polarnego. Przynajmniej nie tego lata.
Pogarszające się warunki zmusiły ich do zawrócenia na południe i opłynięcie lądu znanego dotychczas jako Ziemia Cornwallisa, który okazał się jednak tylko Wyspą Cornwallisa. Komandor sir John Franklin wiedział, że jeśli nie uda im się znaleźć głównego celu ich podróży, będą mogli przynajmniej pochwalić się rozwiązaniem tej zagadki.
Dzięki temu, że morze zamarzało tego roku wyjątkowo późno, Franklin zdążył opłynąć wielką, jałową Wyspę Cornwallisa, wpłynął ponownie w Cieśninę Barrowa na północ od Przylądka Walkera, upewnił się, że droga na południe obok Przylądka Walkera wciąż jest zablokowana – tym razem przez jednolitą masę lodu – i postanowił zatrzymać się na zimę przy małej wyspie Beechey, w zatoczce, którą wypatrzyli dwa tygodnie wcześniej. Przybyli tam w sam czas, gdyż dzień po tym, jak zakotwiczyli w płytkich wodach zatoki, ostatnie otwarte przesmyki w Cieśninie Lancastera pokryły się lodem, który uniemożliwiał dalszą żeglugę. Trudno było przypuszczać, by nawet tak wytrzymałe, wzmocnione drewnem i stalą kadłuby, jakimi mogły poszczycić się Erebus i Terror, przetrzymały zimę w lodach cieśniny.
Teraz było jednak lato, a oni płynęli na południowy zachód, uzupełniając przy każdej okazji zapasy pożywienia, korzystając z każdego wolnego przejścia w lodzie, wyszukując obszarów otwartych wód, które mogli dostrzec z punktów obserwacyjnych na masztach, i przebijając się codziennie przez warstwę lodu.
HMS Erebus płynął i rozbijał lód pierwszy, jak przystało na okręt flagowy i jak nakazywała logika – był cięższy i dysponował mocniejszym o pięć koni mechanicznych silnikiem parowym – ale – niech to diabli! – podwodny lód wygiął wał śruby i miejsce uszkodzonego Erebusa musiał zająć Terror.
Prowadzone widokiem skutych lodem brzegów Ziemi Króla Williama, odległych nie więcej niż o pięćdziesiąt mil na południe, okręty wypłynęły zza zasłony wielkiej wyspy położonej na północ od ich szlaku – tej samej, która zagrodziła im drogę bezpośrednio na południowy zachód, obok Przylądka Walkera, gdzie kierowały wyprawę rozkazy przekazane Franklinowi, i zmusiła do żeglugi na południe, przez cieśninę Peel i inne, niezbadane dotąd przesmyki. Posuwali się coraz wolniej. Lód był coraz grubszy, góry lodowe coraz liczniejsze, a przesmyki między taflami lodu coraz rzadsze i węższe.
Rankiem trzeciego września sir John zwołał naradę, w której uczestniczyli jego komandorzy, oficerowie, mechanicy i lodomistrzowie. Wszyscy zmieścili się bez kłopotu w kajucie sir Johna; miejsce, gdzie na HMS Terror znajdowała Wielka Kajuta dla oficerów wraz z biblioteką, tutaj zajmowała prywatna kwatera sir Johna Franklina – szeroka na dwanaście i długa na dwadzieścia stóp, z prywatną „świątynią dumania” przy prawej burcie. Osobista toaleta Franklina miała niemal te same wymiary co kajuta Croziera i kajuty wszystkich pozostałych oficerów razem wzięte.
Edmund Hoar, steward sir Johna, wydłużył stół na tyle, by mogli pomieścić się przy nim wszyscy obecni na zebraniu oficerowie – komandor porucznik Fitzjames, porucznicy Gore, Le Vesconte i Fairholme z Erebusa; komandor Crozier i porucznicy Little, Hodgson i Irving z Terroru. Prócz tych ośmiu oficerów usadzonych po przeciwnych stronach stołu – sir John siedział u szczytu stołu, przy grodzi i wejściu do jego prywatnego ustępu – w pokoju znaleźli się także dwaj lodomistrzowie, pan Blanky z Terroru i pan Reid z Erebusa, oraz dwaj mechanicy, pan Thompson ze statku Croziera oraz pan Gregory z okrętu flagowego. Sir John poprosił również o przybycie jednego z lekarzy, doktora Stanleya z Erebusa. Steward Franklina wystawił na stół sok winogronowy, sery i suchary, zebrani mogli więc zrelaksować się przez chwilę i pogawędzić, nim sir John rozpoczął naradę.
***
– Panowie – przemówił sir John. – Z pewnością wszyscy wiecie, dlaczego się tutaj zgromadziliśmy. Dzięki łaskawości niebios przez ostatnie dwa miesiące nasza wyprawa to pasmo samych sukcesów. Oddaliliśmy się od wyspy Beechey prawie o trzysta pięćdziesiąt mil. Obserwatorzy i zwiadowcy wciąż donoszą o otwartych wodach na zachód i południe od naszych statków. Niewykluczone, że wciąż możemy – jeśli Bóg pozwoli – dotrzeć do tych otwartych wód i wpłynąć w Przejście Północno-Zachodnie jeszcze tej jesieni.
O ile mi jednak wiadomo, lód na zachodzie robi się coraz grubszy i bardziej zbity. Pan Gregory donosi, że główny wał Erebusa został uszkodzony przez lód i że choć nadal możemy korzystać z napędu parowego, jego efektywność znacznie zmalała. Maleją także nasze zapasy węgla – Wkrótce nadejdzie kolejna zima. Innymi słowy, panowie, musimy dziś zdecydować, jak będą wyglądały nasze dalsze działania. Nie będzie chyba przesadą twierdzenie, że decyzja, którą tu podejmiemy, przesądzi o sukcesie lub klęsce naszej ekspedycji.
Przez dłuższą chwilę w kajucie panowała całkowita cisza.
Sir John zwrócił się do rudobrodego lodomistrza z HMS Erebus.
– Nim przystąpimy do dyskusji, warto chyba wysłuchać opinii naszych lodomistrzów, mechaników i lekarzy. Panie Reid, czy zechciałby pan powtórzyć przy wszystkich to, co powiedział mi pan wczoraj o naszej aktualnej i przewidywanej sytuacji?
Reid, który wraz z pięcioma innymi mężczyznami stał obok oficerów z Erebusa, odchrząknął niepewnie. Był człowiekiem małomównym, a perspektywa wystąpienia przed tak doborowym towarzystwem najwyraźniej go onieśmielała.
– Sir Johnie… Panowie… Wszyscy dobrze wiemy, że mieliśmy choler… to jest… duże szczęście, jeśli chodzi o warunki lodowe od czasu, gdy nasze statki wypłynęły z zatoki przy wyspie Beechey na początku czerwca. Dopóki byliśmy w cieśninach, przebijaliśmy się głównie przez śryż. To żaden problem. Nocami, czyli w ciągu tych kilku godzin ciemności, które nazywamy tu nocami, płynęliśmy przez krążki śryżowe, podobne do tego, co widzimy już od kilku dni, gdy morze bliskie jest zamarznięcia, ale to też nie stanowi większego problemu. Do tej pory udawało nam się trzymać z dala od młodego lodu przy brzegach; to już poważniejsza sprawa. Za tym lodem idzie lód stały, który zgniecie nawet wzmocnione kadłuby Erbusa i Terroru. Ale jak już mówiłem, unikamy tego lodu… na razie.
Reid był czerwony jak burak i mokry od potu. Chętnie by na tym skończył, wiedział jednak, że nie odpowiedział jeszcze do końca na pytanie sir Johna. Odchrząknął ponownie i podjął przerwany monolog:
– No więc… Nie mamy większych problemów z pływającym lodem, z gruzem lodowym i grubszą tłuką ani też z bryłami lodu, które oderwały się od gór lodowych – udaje nam sieje omijać, bo płyniemy szerokimi pasami otwartej wody. Ale to wszystko powoli się kończy, panowie. Noce robią się dłuższe, warstwa krążków śryżowych na powierzchni morza praktycznie nie topnieje, coraz częściej też napotykamy małe góry lodowe i zwały lodu. To właśnie te zwały lodu martwią mnie i pana Blanky’ego najbardziej.
– A czemuż to, panie Reid? – spytał sir John. Na jego twarzy malowało się znudzenie, którym zawsze napełniały go dyskusje o różnych warunkach lodowych. Dla sir Johna lód był lodem – czymś, przez co należało się przebić, co trzeba ominąć i pokonać.