Teoretycznie.
Tego ranka – w niedzielę, jeśli zmęczony Crozier nie stracił rachuby czasu – Goodsir miał dokonać ostatniej amputacji, korzystając przy tym z pomocy swego nowego asystenta, Thomasa Hartnella. Później Crozier zamierzał odprawić nabożeństwo, podczas którego ujawniłby swe plany i oświadczył wszystkim, że Goodsir zostanie w obozie wraz z chorymi i rannymi, on zaś w ciągu najbliższego tygodnia wyruszy z grupą najsilniejszych marynarzy na południe bez względu na to, czy lód popęka, czy też nie.
Jeśli Reuben Małe, Hodgson, Sinclair czy też Hickey i jego kompani chcieli zaproponować jakiś inny plan, Crozier gotów był nie tylko z nimi rozmawiać, ale i pozwolić im odejść. Im mniej ludzi zostawało w obozie ratunkowym, tym lepiej, szczególnie jeśli przy okazji mógł się pozbyć czarnych owiec.
Z namiotu Goodsira dobiegł przerażający krzyk, co oznaczało, że lekarz zaczął amputować przeżartą gangreną stopę pana Diggle’a.
Sprawdziwszy, czy oba pistolety są na swoim miejscu, Crozier wyszedł z namiotu, by odszukać Thomasa Johnsona i kazać mu zebrać wszystkich ludzi.
***
Pan Diggle, najbardziej chyba lubiany członek ekspedycji oraz świetny kucharz, z którym Francis Crozier pracował od lat podczas licznych wypraw w obszary podbiegunowe, zmarł na skutek upływu krwi i komplikacji pooperacyjnych natychmiast po amputacji jego prawej stopy i na kilka minut przed rozpoczęciem przeglądu.
Za każdym razem, gdy marynarze przebywali w jednym miejscu dłużej niż przez dwa dni, bosmani rysowali na żwirze i śniegu zarys pokładu statku. Dzięki temu wszyscy wiedzieli, gdzie stać podczas apelu, nie czuli się też tak obco w nowym miejscu. Podczas pierwszych dniu pobytu w Obozie Terror na zbiórkach panował ogromny tłok, kiedy to ponad stu marynarzy z obu okrętów próbowało zmieścić się na powierzchni odpowiadającej górnemu pokładowi jednego statku, teraz jednak każdy miał wystarczająco dużo miejsca.
W ciszy, która zapadła po sprawdzeniu obecności i krótkim czytaniu z Biblii, komandor przyglądał się przez chwilę grupce obszarpanych, brodatych, bladych, brudnych, wycieńczonych ludzi, którzy starali się nie garbić zbyt mocno i zachować pozycję przypominającą choć trochę postawę na baczność.
Spośród trzynastu oficerów HMS Erebus me żyło już dziewięciu: sir John, komandor Fitzjames, porucznik Graham Gore, porucznik H.T.D. Le Vesconte, porucznik Fairholme, pierwszy oficer Sergeant, drugi nawigator Collins, lodomistrz Reid i główny lekarz Stanley. Przy życiu pozostali jeszcze Des Voeux, obecnie pierwszy oficer, i Couch, w tej chwili drugi oficer, asystent głównego lekarza Goodsir (który zajął swe miejsce w szeregu z opóźnieniem i garbił się jeszcze bardziej niż pozostali, przytłoczony zmęczeniem i poczuciem przegranej) oraz intendent Charles Hamilton, który przeżył zapalenie płuc tylko po to, by rozchorować się na szkorbut.
Uwagi komandora Croziera nie uszedł fakt, że wszyscy oficerowie marynarki wojennej służący na Erebusie już nie żyli, a przy życiu pozostali tylko podoficerowie lub cywile.
Nie żyli także wszyscy trzej bosmani Erebusa – mechanik John Gregory, bosman Thomas Terry i cieśla John Weekes.
Gdy Erebus odpływał od wybrzeży Grenlandii, na jego pokładzie znajdowało się dwudziestu jeden podoficerów; w dniu apelu żyło jeszcze piętnastu z nich, choć niektórzy – jak intendent Steward William Fowler, który nigdy nie wydobrzał po poparzeniach, jakich doznał podczas karnawałowej nocy – od dawna już nie mogli wypełniać swoich obowiązków.
Na apelu zwołanym w dzień Bożego Narodzenia 1845 roku na pokładzie Erebusa stawiłoby się dziewiętnastu marynarzy. Piętnastu z nich wciąż żyło.
Spośród siedmiu żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej służących na tym okręcie do 13 sierpnia 1848 przetrwało trzech – kapral Pearson oraz szeregowcy Hopcraft i Healey – wszyscy jednak byli zbyt chorzy na szkorbut, by wyruszyć na polowanie lub choćby stanąć porządnie na baczność, nie mówiąc już o ciągnięciu sań. Tego ranka stawili się jednak na apelu, wsparci o muszkiety i pochyleni mocno do przodu, jakby lada moment mieli przewrócić się na ziemię i już nie wstać.
Dwaj chłopcy okrętowi wciągnięci na listę załogi Erebusa, David Young i George Chambers, wciąż żyli, Chambers został jednak tak mocno poturbowany przez potwora z lodu podczas karnawałowej nocy, że od tego czasu niewiele różnił się od zwierzęcia – potrafił na komendę ciągnąć sanie i jeść, poza tym jednak trudno było nawiązać z nim kontakt.
Z dokonanego właśnie przeglądu wynikało więc, że dnia 13 sierpnia 1848 roku żyło trzydziestu dziewięciu spośród sześćdziesięciu pięciu członków pierwotnej załogi Erebusa.
Oficerowie HMS Terror mieli nieco więcej szczęścia niż ich koledzy z Erebusa, gdyż do połowy sierpnia 1848 dotrwało jeszcze dwóch oficerów Królewskiej Marynarki Wojennej – komandor Crozier i porucznik Hodgson. Poza tym do kadry oficerskiej zaliczali się także pierwszy oficer Robert Thomas oraz pan E. J. Helpman, klark Croziera.
Na apelu nie stawili się tragicznie zmarli porucznik Little, porucznik Irving oraz pierwszy oficer Hornby, lodomistrz Blanky, drugi nawigator MacBean oraz obaj lekarze, Peddie i McDonald.
Spośród jedenastu oficerów Terroru do tej pory przy życiu pozostało tylko czterech.
Na wyprawę w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego wyruszyło na pokładzie Terroru trzech bosmanów – pierwszy mechanik James Thompson, bosman John Lane oraz cieśla Thomas Honey – i wszyscy trzej wciąż żyli, choć mechanik wyglądał jak żywy szkielet, zbyt słaby, by ustać o własnych siłach, nie mówiąc już o ciągnięciu łodzi, a pan Honey nie tylko chorował na szkorbut, ale poprzedniego wieczora trafił pod nóż doktora Goodsira, który musiał amputować mu obie stopy. Cieśla jednak zachował na tyle sił i wigoru, by krzyknąć „Obecny!” ze swego namiotu, gdy Crozier wyczytał jego nazwisko.
Trzy lata wcześniej na pokładzie Terroru służyło dwudziestu jeden podoficerów; w trakcie wyprawy grupa ta zmniejszyła się o pięć osób – pierwszy zmarł palacz John Torrington, później zaś dowódca przedniego masztu Harry Peglar, sternicy Kenley i Rhodes oraz kucharz John Diggle, który dołączył do szeregów zmarłych zaledwie kilka minut przed apelem.
Spośród dziewiętnastu marynarzy, którzy wypłynęli z Anglii na pokładzie Terroru, na apelu stawiło się dziesięciu: jedenasty, David Leys, wciąż pogrążony był w śpiączce i nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne.
Sierpniowego apelu nie dożył żaden z sześciu żołnierzy piechoty morskiej służących na Terrorze. Szeregowiec Heather, pozbawiony przez potwora części czaszki i mózgu, przez wiele miesięcy tkwił w zawieszeniu między życiem i śmiercią, w końcu jednak zmarł dzień po tym, jak opuścili obóz nad rzeką. Marynarze zostawili jego ciało na ziemi, bez pogrzebu i choćby słowa komentarza.
Na liście załogi Terroru figurowały nazwiska dwóch chłopców okrętowych, na apelu stawił się jednak tylko jeden z nich, Robert Golding, teraz niemal dwudziestotrzyletni mężczyzna, który jednak chwilami wciąż wydawał się równie naiwny i bezrozumny jak dziecko.
Spośród sześćdziesięciu dwóch członków załogi Terroru do poranka 13 sierpnia 1848 dotrwało ogółem trzydziestu pięciu ludzi. Oznaczało to, że liczba uczestników wyprawy sir Johna zmniejszyła się w ciągu ostatnich trzech lat, czyli od momentu opuszczenia Grenlandii, ze stu dwudziestu sześciu do siedemdziesięciu czterech ludzi.
Jednakże czterej spośród nich stracili w ciągu ostatniej doby jedną lub obie stopy, a co najmniej dwudziestu kolejnych było zbyt słabych, chorych lub wycieńczonych, by kontynuować podróż. Dla nich wędrówka dobiegła już końca.
Nadszedł czas na ostateczne rozstrzygnięcia.
***