Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Odpłynęliśmy właśnie od krawędzi lodu, by zbadać południowy brzeg otwartej wody, kiedy od północy dobiegł nas strzał.

– Znaleźliśmy człowieka! – krzyczał jakiś marynarz. – Znaleźliśmy człowieka!

Wszyscy chyba czuliśmy mocniejsze bicie serca, kiedy Coombs, McConvey, Ferrier, Tadman i Johns napierali z całych sił na wiosła, pchając naszą łódź w stronę wielkiego kawałka lodowej kry, która wypłynęła na środek mającego kilkaset jardów obszaru otwartej wody. Wszyscy chcieliśmy odnaleźć jakiegoś żywego uczestnika wyprawy porucznika Little’a.

Nie było nam to dane.

Komandor Crozier był już na lodzie i przywołał mnie do leżącego tam ciała. Przyznam, że poczułem się wówczas trochę wykorzystywany; nie rozumiałem, dlaczego nawet komandor nie może stwierdzić śmierci człowieka, który bez wątpienia był już martwy od kilku godzin. Byłem bardzo zmęczony.

Na łodzie leżał Harry Peglar, niemal zupełnie nagi – miał na sobie tylko bieliznę – zwinięty w kłębek, z kolanami podciągniętymi pod brodę, nogami skrzyżowanymi w kostkach i dłońmi schowanymi pod pachami, jakby próbował do ostatniej chwili zachować choćby resztki ciepła.

Jego błękitne oczy były zamarznięte i otwarte. Jego ciało także było niebieskie i twarde jak marmur.

– Pewnie dopłynął do kry, wspiął się na nią i zamarzł tu na śmierć – rzekł cicho pan Des Voeux. – Potwór nie złapał ani nie okaleczył Harry’ego.

Komandor Crozier skinął tylko głową. Wiedziałem, że komandor lubił Harry ‘ego Peglara i ufał mu. Ja także go lubiłem. Większość marynarzy go lubiła.

Po chwili zobaczyłem, czemu przygląda się Crozier. Na śniegu pokrywającym krę, szczególnie wokół ciała Harry’ego Peglara, widniały wielkie ślady, podobne do śladów białego niedźwiedzia, tyle że trzy lub cztery razy większe.

Potwór obszedł Harry’ego wiele razy. Przyglądał się, jak biedny pan Peglar umiera, drżąc z zimna? Bawiło go to? Czy ostatnim obrazem, jaki Harry Peglar widział na tym świecie, było pochylone nad nim białe monstrum i jego czarne, nieprzeniknione ślepia? Dlaczego potwór nie zjadł naszego przyjaciela?

Komandor Crozier jeszcze przez chwilę przyglądał się zamarzniętemu ciału i śladom, a potem rzekł jedynie:

– Potwór przez cały czas chodził na dwóch łapach.

Z kolejnej łodzi, która przybiła do kry, wyszli marynarze z kawałkiem żeglarskiego płótna.

***

Jedyną drogą wyjścia z jeziora w lodzie był przesmyk, którym przed chwilą do niego wpłynęliśmy. Podczas dwóch okrążeń wzdłuż granic obszaru otwartej wody – pięć łodzi płynęło zgodnie z ruchem wskazówek zegara, cztery w kierunku przeciwnym – odkryliśmy jedynie krótkie, ślepe przesmyki, szczeliny w lodzie i dwie krwawe smugi, które świadczyły zapewne o tym, że któryś z członków załogi łodzi porucznika Little’a wydostał się na lód i rzucił do ucieczki, został jednak pochwycony przez potwora i zaciągnięty z powrotem do wody. Prócz kilku kawałków poszarpanej niebieskiej kurtki nie znaleźliśmy żadnych resztek ofiary monstrum z lodu.

Było już wczesne popołudnie i chyba wszyscy marzyliśmy tylko o jednym – by jak najszybciej uciec z tego przeklętego miejsca. Wszyscy jednak czuliśmy również, że wcześniej powinniśmy wyprawić godny pogrzeb szczątkom naszych trzech towarzyszy. (Wielu z nas sądziło zapewne, i słusznie, jak się potem okazało, że może to być ostatnia ceremonia pogrzebowa, jaką dane nam będzie odprawić.)

Nie znaleźliśmy w lodowym jeziorze żadnych przydatnych przedmiotów prócz fragmentu przemoczonego płótna z namiotu, który znajdował się na łodzi porucznika Little. W ten właśnie fragment owinęliśmy zostało ciało naszego przyjaciela Harry’ego Peglara. Szczątki szkieletu, które znaleźliśmy przy wyjściu z przesmyku, pozostały w torbie. Ciało pana Reida zostało zaszyte w jeden z zapasowych śpiworów.

Zgodnie z marynarskim zwyczajem powinniśmy byli umieścić przy stopach każdego ze zmarłych kulę armatnią, by ciało popłynęło prosto na dno, a nie unosiło się na powierzchni, ale oczywiście nie mieliśmy ze sobą żadnych kul. Zamiast nich marynarze włożyli do całunów chwytak ściągnięty z odłamanego dziobu Lady J. Franklin i metal z ostatnich pustych puszek Goldnera.

Sporo czasu zajęło nam wyciąganie dziewięciu łodzi z wody i układanie kutrów oraz szalup na saniach. Montowanie sań i podnoszenie łodzi oraz związane z tym przepakowywanie sprzętu i zapasów ogromnie wycieńczyło wychudzonych i schorowanych marynarzy. Uporawszy się wreszcie z tym zadaniem, zgromadzili się przy krawędzi lodu, stojąc w szerokim półkolu, by nie obciążać zbytnio kry.

Nikt nie miał ochoty na zbyt długie celebrowanie pogrzebu ani na tak cenioną do tej pory ironię słynnej już Księgi Lewiatana komandora Croziera, wszyscy więc wysłuchali z prawdziwym wzruszeniem – i odrobiną zaskoczenia – psalmu 90, który komandor wyrecytował w całości z pamięci:

PANIE, Ty dla nas byłeś ucieczką

z pokolenia na pokolenie.

Zanim góry narodziły się w bólach,

nim ziemia i świat powstały,

od wieku po wiek Ty jesteś Bogiem.

W proch każesz powracać śmiertelnym,

i mówisz „Synowie ludzcy, wracajcie!”.

Bo tysiąc lat w Twoich oczach

jest jak wczorajszy dzień, który minął,

niby straż nocna.

Porywasz ich: stają się jak sen poranny,

jak trawa, co rośnie

rankiem kwitnie i jest zielona,

wieczorem więdnie i usycha.

Zaiste, Twój gniew nas niszczy,

trwoży nas Twe oburzenie.

Stawiasz przed sobą nasze winy,

nasze skryte grzechy w świetle Twojego oblicza.

Bo wszystkie dni nasze płyną pod Twoim gniewem;

kończymy nasze lata jak westchnienie.

Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt

lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt;

a większość z nich to trud i marność:

bo szybko mijają, my zaś odlatujemy.

Któż potrafi zważyć ogrom Twojego gniewu

i kto może doświadczyć mocy Twego oburzenia?

Naucz nas liczyć dni nasze,

abyśmy osiągnęli mądrość serca.

Powróć, o Panie, dokądże jeszcze…?

I bądź litościwy dla sług Twoich!

Nasyć nas z rana swoją łaskawością,

abyśmy przez wszystkie dni nasze mogli się radować i cieszyć.

Daj radość według miary dni, w których nas przygniotłeś,

i lat, w których zaznaliśmy niedoli.

Niech sługom Twoim ukaże się Twe dzieło,

a chwała Twoja nad ich synami!

A dobroć Pana Boga naszego niech będzie nad nami!

I wspieraj pracę rąk naszych,

wspieraj dzieło rąk naszych!

Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu;

Jak było na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków.

Amen.

– Amen – odrzekli chórem wszyscy marynarze, drżąc z zimna i emocji. Na chwilę zapadła cisza. Śnieg prószył nam w twarze. Czarna woda chlupotała cicho. Lód jęczał i drgał nieznacznie pod naszymi stopami.

Wszyscy chyba myśleliśmy wtedy, że ta mowa pogrzebowa przeznaczona była dla nas. Do tego dnia, do śmierci porucznika Littlea i jego załogi – łącznu z niezastąpionym panem Reidem i powszechnie lubianym panem Peglarem – wielu nas wciąż wierzyło, że uda nam się przeżyć. Teraz wiedzieliśmy, że nie mamy już praktycznie żadnych szans.

Tak długo wyczekiwana i witana z ogromną radością otwarta woda okazała się śmiertelną pułapką.

Lód me wypuści nas ze swych szponów.

Potwór z lodu nie pozwoli nam odejść.

– Marynarze, czapki z głów! – zawołał bosmanmat Johnson. Wszyscy posłusznie ściągnęliśmy nasze brudne nakrycia głowy.

– Wiedzcie, że nasz Zbawiciel żyje – przemówił ponownie komandor Crozier swym zachrypniętym głosem – i że przyjdzie ponownie na ziemię w dniu Sądu Ostatecznego. Choć ciała nasze ulegną zepsuciu, Pan wskrzesi nas, byśmy mogli na własne oczy ujrzeć Chwałę naszego Pana i Boga.

145
{"b":"102265","o":1}