Zeszłego wieczora porucznik Gore i główny lekarz okrętowy Stanley byli na tyle uprzejmi, by poinformować mnie, że zgodnie z marynarskim zwyczajem oficerowie nie okazują na pokładzie statku żadnych emocji, więc choć jestem oficerem tylko teoretycznie, stałem w szeregu oficerów odzianych w piękne, błękitne mundury i starałem się powstrzymać od wszelkich przejawów radości, choć nie było to łatwe.
Prawdę mówiąc, tylko my zachowaliśmy się w ten sposób. Marynarze krzyczeli, machali chusteczkami i wspinali się na liny. Widziałem też, że w odpowiedzi macha im chusteczkami wiele rumianych dziewcząt stojących na nabrzeżu. Nawet komandor sir John Franklin machał czerwono-zieloną chusteczką do lady Jane, swojej córki Eleanor i swojej siostrzenicy Sophii Cracroft, które także machały do niego, dopóki nasz drugi statek, Terror, nie zasłonił nabrzeża.
Teraz ciągną nas parowe holowniki. Podczas tego etapu podróży towarzyszy nam HMSRattler, potężna fregata parowa, a także wynajęty transportowiec, wiozący nasze zapasy, Baretto Junior.
Tuż przed tym, jak Erebus odsunął się od nabrzeża, na głównym maszcie przysiadła gołębica. Córka sir Johna z pierwszego małżeństwa, Eleanor – doskonale widoczna z pokładu statku dzięki jasnozielonej sukni i szmaragdowej parasolce – próbowała o tym powiedzieć sir Johnowi, jednak krzyki i muzyka zagłuszały jej głos. Potem wskazała na maszt, a sir John i wielu innych oficerów spojrzeli w górę, uśmiechnęli się i pokazali gołębicę innym ludziom obecnym na pokładzie.
W połączeniu ze słowami, które padły wczoraj podczas nabożeństwa, jest to, jak mniemam, najlepszy z możliwych znaków.
4 lipca 1845
Mamy za sobą straszliwą przeprawę przez północny Atlantyk do Grenlandii.
Przez trzydzieści sztormowych dni wzburzone morze miotało naszym statkiem na wszystkie strony, kołysało nim i ciągnęło raz w górę, raz w dół. Kiedy okręt zjeżdżał z fali, szczelnie zamknięte iluminatory na obu burtach wystawały zaledwie cztery stopy nad wodę. Czasami prawie w ogóle nie posuwaliśmy się do przodu. Cierpiałem na chorobę morską przez dwadzieścia osiem spośród ostatnich trzydziestu dni. Porucznik Le Vesconte mówi mi, że ani razu nie udało nam się rozwinąć prędkości większej niż pięć węzłów, co – jak sam twierdzi – nazwać należy ślimaczym tempem dla zwykłego żaglowca, nie mówiąc już o takim cudzie techniki jak Erebus, wyposażonym, podobnie jak nasz drugi statek, Terror, w potężny silnik parowy.
Trzy dni temu okrążyliśmy przylądek Farewell na południowym krańcu Grenlandii i muszę wyznać, że widok tego olbrzymiego kontynentu, jego skalnych urwisk i bezkresnych lodowców schodzących prosto do morza ciąży mi na duchu niemal tak samo, jak nieustanne kołysanie ciążyło mi na żołądku.
Dobry Boże, jakież to jałowe, zimne miejsce! A mamy przecież Upiec.
Nasze morale jest jednak wysokie; wszyscy wierzą w umiejętności i doświadczenie sir Johna. Wczoraj porucznik Fairholme, najmłodszy z naszych oficerów, powiedział mi w zaufaniu: „Nigdy jeszcze nie pływałem z komandorem, który wydawałby mi się tak życzliwy i koleżeński”.
Dziś zawinęliśmy do duńskiej stacji wielorybniczej w zatoce Disko. Marynarze przenoszą właśnie tony zapasów z Baretto Junior, zarżnięto też dziesięć wołów wiezionych na pokładzie tego statku. Wieczorem wszyscy uczestnicy ekspedycji z obu statków będą mogli się raczyć świeżym mięsem.
Dziś zwolniono z ekspedycji czterech ludzi – za radą naszych czterech lekarzy – którzy wrócą do Anglii na pokładzie statku transportowego i holownika. Jest wśród nich jeden człowiek z Erebusa – niejaki Thomas Burt, okrętowy rusznikarz – oraz trzech z Terroru – szeregowiec Aitken, marynarz John Brown i główny żaglomistrz Terroru, James Elliott. Oznacza to, że w sumie na obu statkach płynie 129 ludzi.
Dziś po południu nad wszystkim unosił się zapach suszonych ryb od Duńczyków i chmury pyłu węglowego – z Baretto Junior przeniesiono setki worków z węglem – a marynarze na pokładzie Erebusa szorują do czysta pokład za pomocą kamieni nazywanych przez nich cegiełkami, zachęcani do czynu okrzykami oficerów. Pomimo dodatkowej pracy wszyscy są w doskonałych humorach, uradowani perspektywą wieczornej uczty i dodatkowych porcji grogu.
Prócz czterech ludzi zwolnionych z ekspedycji Baretto Junior zawiezie do domu oficjalne sprawozdania z czerwca, depesze i listy członków załogi. Przez kilka następnych dni wszyscy będą zajęci pisaniem.
Następne listy, które dotrą do naszych bliskich, zostaną wysłane z Rosji lub Chin!
12 lipca 1845
Znów opuszczamy port, tym razem prawdopodobnie po raz ostatni przed osiągnięciem Przejścia Północno-Zachodniego. Rankiem oddaliśmy cumy i opuściliśmy Grenlandię, wyruszając na zachód, podczas gdy załoga Baretto Junior pożegnała nas trzema gromkimi „Hurra!” i pomachała nam czapkami. Byli to zapewne ostatni biali ludzie, jakich mieliśmy okazję zobaczyć przez przybyciem na Alaskę.
26 lipca 1845
Dwa statki wielorybnicze – Prince of Wales z Enterprise – zarzuciły kotwice w pobliżu miejsca, gdzie nasze okręty przycumowały do dryfującej góry lodowej. Dzięki temu mogłem przez kilka godzin rozmawiać z komandorami i marynarzami o białych niedźwiedziach.
Dziś rano miałem też okazję – jeśli nie przyjemność – wspiąć się na tę olbrzymią górę lodową. Wczoraj wdrapali się na nią żeglarze, którzy siekierami wyrąbali w litym lodzie schody i przymocowali liny dla mniej zręcznych wspinaczy. Sir John kazał urządzić obserwatorium na szczycie tego giganta, który co najmniej dwukrotnie przewyższa wysokością nasz najwyższy maszt, i podczas gdy porucznik Gore i kilku oficerów z Terroru dokonują tam pomiarów atmosferycznych i astronomicznych – marynarze postawili namiot dla tych, którzy spędzają noc na szczycie – lodomistrzowie naszej ekspedycji, pan Reid z Erebusa i pan Blanky z Terroru, niemal przez cały dzień obserwują przez lunety morze na północy i zachodzie, szukając, jak mnie poinformowano, najdogodniejszej drogi przez warstwę lodu, która już się tam uformowała. Edward Couch, nasz wiarygodny i elokwentny drugi oficer, objaśnił mi, że o tej porze roku jest już trochę późno na szukanie jakiegokolwiek przejścia przez lód, nie mówiąc już o osławionym Przejściu Północno-Zachodnim.
Widok Erebusa z Terroru zacumowanych do góry lodowej poniżej nas, gąszczu sznurów – które teraz, jako doświadczony już marynarz, powinienem zawsze nazywać „linami” – mocujących oba okręty do góry, najwyższych bocianich gniazd obu statków położonych poniżej mego punktu obserwacyjnego – wszystko to przyprawiło mnie o szybsze bicie serca i zawroty głowy.
To było naprawdę niezwykłe doświadczenie – stanąć kilkaset stóp nad poziomem morza. Szczyt góry lodowej miał powierzchnię równą niema powierzchni boiska do krykieta, a namiot, w którym mieściło się nasze obserwatorium meteorologiczne, wyglądał naprawdę osobliwie na tle niebieskiego lodu – jednak moje nadzieje na kilka chwil cichego zamyślenia legły w gruzach, zniszczone nieustannym hukiem wystrzałów. Ludzie stojący na szczycie góry lodowej zabijali ptaki – rybitwy popielate, jak mnie poinformowano. Sterty zastrzelonego ptactwa mają być teraz osobne i zamknięte w magazynach, choć niebiosa tylko wiedzą, gdzie zmieszczą się te dodatkowe zapasy, ponieważ oba nasze okręty wypełnione są po brzegi prowiantem.
Doktor McDonald, pomocnik lekarza okrętowego na HMS Terror – a więc mój odpowiednik na tamtym statku – uważa, że solona żywność nie jest tak pożywna i nie zapobiega szkorbutowi w takim stopniu, jak świeże i nieosolone wiktuały, a ponieważ marynarze służący na pokładzie obu okrętów wolą soloną wieprzowinę od innych potraw, doktor McDonald niepokoi się, iż solone ptaki nie pomogą nam w walce ze szkorbutem. Jednakże Stephen Stanley, nasz lekarz okrętowy z Erebusa, twierdzi, że nie ma powodów do obaw. Przypomina, że oprócz 10 000 tysięcy skrzynek konserwowego mięsa, które wieziemy na Erebusie, nasze zapasy obejmują także gotowaną i pieczoną baraninę, cielęcinę, różnego rodzaju warzywa, między innymi ziemniaki, marchew, pasternak i mieszanki warzywne, szeroki wybór zup oraz 9450 funtów czekolady. Wieziemy również niemal tyle samo – 9300 – funtów soku cytrynowego, będącego naszym najważniejszym środkiem zapobiegającym szkorbutowi. Stanley informuje mnie jednak, że choć sok ten został osłodzony sowitą porcją cukru, zwykli marynarze go nie cierpią, a jednym z naszych głównych zadań jako lekarzy podczas tej wyprawy jest dopilnować, by wszyscy wypijali regularnie swoje porcje.