Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Tydzień wcześniej Goodsir powiedział Crozierowi, że sok cytrynowy, jedyny środek przeciw szkorbutowi, który im pozostał, skończy się za niecałe trzy tygodnie lub wcześniej, w zależności od tego, ilu ludzi umrze do tego czasu.

Crozier wiedział, jak szybko dopadnie ich wszystkich szkorbut. Trasą dzielącą Terror od Ziemi Króla Williama szli głównie za dnia, wędrując po szlaku wyżłobionym i wygładzonym przez poprzednie grupy i żywiąc się połówkami zwykłych racji, i pokonywali w ciągu jednego dnia niewiele ponad osiem mil. Na trudnym przybrzeżnym lodzie lub na samej Ziemi Króla Williama zapewne nie przeszliby nawet połowy tej odległości. Kiedy zaczną chorować, ów dystans zmniejszy się być może nawet do jednej mili, a jeśli zabraknie wiatru, nie będą mieli sił, by wiosłować pod prąd rzeki. Niewykluczone, że za kilka miesięcy okaże się, że w ogóle nie zdołają ruszyć się z miejsca.

Jedyne czynniki, które działałyby na ich korzyść, gdyby zdecydowali się wędrować na południe, to niewielka, ale realna szansa, że być może od Wielkiego Jeziora Niewolniczego płyną już w ich stronę ekipy ratunkowe, i fakt, że im dalej zapuszczaliby się na południe, tym byłoby cieplej.

Crozier wolałby jednak pozostać na północnych szerokościach i wybrać dłuższą trasę na wschód i północ, ku półwyspowi Boothia i na drugą jego stronę. Wiedział, że istnieje tylko jeden stosunkowo bezpieczny sposób na osiągnięcie tego celu; najpierw musiał zabrać ludzi na Ziemię Króla Williama, przejść przez nią, później pokonać stosunkowo wąski pas otwartego lodu, osłonięty jednak przed najgorszą pogodą przez masyw wyspy, dotrzeć do południowo-zachodniego wybrzeża Boothii, potem posuwać się powoli na północ, wzdłuż krawędzi lodu albo po przybrzeżnej równinie, wreszcie przeprawić się przez góry do samej Fury Beach, licząc na każdym kroku owej wędrówki, że uda im się spotkać Eskimosów.

To była bezpieczna, ale i bardzo długa droga. Tysiąc dwieście mil, niemal o połowę więcej niż alternatywna trasa do ujścia Rzeki Backa.

Crozier wiedział też jednak dobrze, że jeśli wkrótce po dotarciu do Boothii nie spotkają przyjaźnie nastawionych Eskimosów, nie dotrwają do końca tej długiej podróży. Gotów był jednak zaryzykować i wyruszyć na północny wschód, by powtórzyć niezwykły wyczyn swego przyjacielą, Jamesa Clarka Rossa, który osiemnaście lat wcześniej pokonał wraz ze swą niewielką grupą dystans sześciuset mil, zostawiając po drugiej stronie półwyspu Boothia uwięziony w lodzie okręt Fury. Stary steward, Bridgens, miał całkowitą rację. John Ross wybrał najlepsze rozwiązanie, wędrując z saniami na północ, a potem przesiadając się do łodzi i płynąc do Cieśniny Lancastera, gdzie mógł spotkać statki wielorybnicze. Jego bratanek, James Ross, udowodnił, że możliwe jest przejście z saniami z Ziemi Króla Williama do Fury Beach.

***

Erebus wciąż dogorywał, kiedy Crozier wybrał najlepszych marynarzy pracujących w zaprzęgach – zdobywców największych nagród i ostatnich pieniędzy, jakie Francis Crozier miał na tym świecie – dał im najlepsze sanie i kazał panu Helpmanowi oraz panu Osmerowi zaopatrzyć tę superzałogę we wszystko, czego może potrzebować do sześciotygodniowego pobytu na lodzie.

Była to jedenastoosobowa załoga dowodzona przez pierwszego oficera z Erebusa, Charlesa Fredericka Des Voeux, i prowadzona przez olbrzymiego Magnusa Mansona. Wszyscy pozostali uczestnicy mogli odmówić udziału w tej wyprawie. Żaden tego nie zrobił.

Crozier musiał wiedzieć, czy w ogóle możliwe było ciągnięcie w pełni załadowanych sań przez tak długi czas i na tak długim odcinku. Jedenastu marynarzy wyruszyło w drogę po sześciu szklankach, 23 marca, w ciemnościach, w temperaturze trzydziestu ośmiu stopni poniżej zera i przy akompaniamencie radosnych okrzyków reszty załogi, która specjalnie na tę okazję zgromadziła się na lodzie obok statku.

Des Voeux i jego ludzie wrócili po trzech tygodniach. Żaden nie umarł, ale wszyscy byli wyczerpani, a czterej mieli poważne odmrożenia. Jedynie Magnus Manson – oprócz niezmordowanego Des Voeux – spośród członków jedenastoosobowego zaprzęgu nie wydawał się bliski śmierci z wyczerpania.

W ciągu trzech tygodni zdołali przejść niecałe dwadzieścia osiem mil w linii prostej od Terroru i Erebusa. Des Voeux ocenił później, że aby pokonać tę odległość, musieli przewędrować w sumie ponad sto pięćdziesiąt mil, bo na otwartym lodzie nie dało się iść po prostej. Pogoda na północny wschód od ich obecnej pozycji była jeszcze gorsza niż w dziewiątym kręgu piekieł, w którym tkwili już od dwóch lat. Raz po raz na drodze stawały im wały lodowe. Niektóre miały ponad osiemdziesiąt stóp wysokości. Czasami trudno im było nawet utrzymać właściwy kurs, kiedy podczas krótkiego dnia chmury zakrywały słońce, a ciągu długiej, osiemnastogodzinnej nocy także i gwiazdy. Kompasy, oczywiście, były bezużyteczne w tak małej odległości od północnego bieguna magnetycznego.

Ze względów bezpieczeństwa zespół Des Voeux zabrał ze sobą aż pięć namiotów, choć marynarze zamierzali spać tylko w dwóch z nich. Noce na otwartym lodzie były jednak tak zimne, że wszyscy spali – jeśli w ogóle mogli spać – tylko w jednym. Pod koniec wędrówki nie mieli zresztą innego wyboru, bo cztery spośród pięciu namiotów zostały porwane lub poszarpane na strzępy przez porywisty wiatr.

Des Voeux sobie tylko znanym sposobem zmuszał marynarzy do dalszej wędrówki na północny wschód, ale każdego dnia wędrówka ta stawała się coraz trudniejsza; pogarszała się pogoda, coraz częściej musieli schodzić z trasy, by obejść wysokie wały lodowe, a ich sanie zostały poważnie uszkodzone podczas przeprawy przez poszarpane lodowe granie. Stracili dwa dni na naprawę sań, marznąc w wyjącym wietrze i oślepiającym śniegu.

Czternastego ranka pierwszy oficer postanowił zawrócić. Ponieważ został im już tylko jeden z pięciu namiotów, nie dawał swojej grupie większych szans na przeżycie. Próbowali kierować się w drodze powrotnej śladami własnych sań, ale lód był zbyt aktywny – przesuwające się lodowe płyty, nowe wały i ruchome góry lodowe zatarły wszelkie ślady. Des Voeux, najlepszy nawigator ekspedycji prócz samego Croziera, podczas krótkich chwil dobrej pogody ustalał ich pozycję za pomocą teodolitu i sekstansu, głównie jednak kierował się intuicją, obierając taki, a nie inny kurs. Oczywiście mówił swoim ludziom, że wie dokładnie, gdzie się znajdują. Później przyznał się Fitzjamesowi i Crozierowi, że był przekonany, iż miną statek co najmniej o dwadzieścia mil.

Kiedy podczas ich ostatniej nocy na lodzie wiatr porwał im ostatni namiot, marynarze zostawili swe śpiwory i maszerowali w ciemnościach na południowy zachód, ruszając się tylko po to, by nie zamarznąć. Wyrzucili dodatkowe zapasy żywności i ubrania, a sanie ciągnęli tylko dlatego, że potrzebowali wody, broni i amunicji. Coś wielkiego śledziło ich przez całą wyprawę. Widzieli to przez zasłonę śniegu i drobin lodu. Słyszeli, jak krąży w nocy wokół ich obozu.

Des Voeux i jego ludzie zostali dostrzeżeni na północnym horyzoncie, kiedy wciąż szli na zachód. Nie dostrzegli Terroru oddalonego o trzy mile na południe. Zauważył ich obserwator Erebusa, choć jego statek już wtedy nie istniał. Des Voeux i jego ludzie mieli ogromne szczęście, że ów obserwator, lodomistrz James Reid, przed świtem wspiął się na szczyt góry lodowej i obserwował horyzont przez lunetę.

Reid, porucznik Le Vesconte, doktor Goodsir i Harry Peglar ruszyli z grupą, która dogoniła ludzi Des Voeux i sprowadziła ich na Terror. Przeszli wtedy obok potrzaskanych desek, połamanych masztów i splątanego takielunku, wszystkiego, co zostało z Erebusa. Pięciu członków supergrupy Des Voeux nie mogło przejść ostatniej mili o własnych siłach; towarzysze musieli zaciągnąć ich na statek na saniach. Sześciu marynarzy, w tym sam Des Voeux, rozpłakało się na widok ich zniszczonego statku i domu.

115
{"b":"102265","o":1}