Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Miał już lekkie objawy szkorbutu zeszłej jesieni – znużenie, ospałość, coraz częstsze kłopoty z koncentracją – jednak choroba objawiła się z większą mocą po masakrze karnawałowej nocy. Hoar usługiwał komandorowi Fitzjamesowi po szesnaście godzin dziennie aż do lutego, w końcu jednak choroba wzięła górę.

Pierwszym niezaprzeczalnym objawem choroby, która dopadła pana Hoara, było coś, co marynarze z dziobówki nazywają koroną cierniową.

Z włosów Edmunda Hoara zaczęła sączyć się krew. Ito nie tylko z włosów na jego głowie. Plamy krwi pojawiały się codziennie najpierw na jego czapkach, potem na podkoszulkach, a potem na bieliźnie.

Przyglądałem się temu uważnie i stwierdziłem, że krew na głowie pochodzi z samych mieszków włosowych. Niektórzy marynarze próbują uniknąć tych pierwszych objawów, goląc sobie głowy do łysa, ale to oczywiście niczego nie zmienia. Kiedy uszanki, czapki, szale i poduszki marynarzy i oficerów zaczęły nasiąkać krwią, większość zaczęła owijać sobie głowy ręcznikami.

Oczywiście nie umniejsza to w żadnym stopniu zakłopotania i dyskomfortu, jakiego doświadcza człowiek, który krwawi ze wszystkich owłosionych miejsc na swoim ciele.

W styczniu zaczęły się także pojawiać krwotoki pod skórą stewarda Hoara. Choć oczywiście nikt nie organizował już żadnych zawodów na lodzie, a obowiązki rzadko zmuszały pana Hoara do wyjścia na zewnątrz lub podejmowania dużego wysiłku fizycznego, najmniejszy guz łub siniak objawiał się na jego ciele w postaci wielkiej sinoczerwonej plamy i nie chciał się goić. Zadrapanie lub drobne rozcięcie, jakich trudno czasem uniknąć przy obieraniu ziemniaków lub krojeniu mięsa, nie zamykały się i krwawiły tygodniami.

Do końca stycznia nogi pana Hoara spuchły i nabrzmiały do absurdalnych rozmiarów – były co najmniej dwukrotnie grubsze niż normalnie. Hoar musiał pożyczać brudne spodnie od większych od niego marynarzy, by mieć w czym usługiwać komandorowi. Nasilający się ból w stawach nie dawał mu spać. Nim nadszedł marzec, każdy ruch sprawiał Edmundowi Hoarowi niewyobrażalny ból.

Przez cały marzec Hoar upierał się, że nie może pozostać dłużej w izbie chorych Erebusa – że musi wracać do swojej kajuty i usługiwać komandorowi Fitzjamesowi. Jego blond włosy bezustannie sklejała zakrzepła krew. Spuchnięte ręce, nogi i twarz zaczynały przypominać wyrośnięte ciasto. Badałem go codziennie i zauważyłem, że z dnia na dzień jego skóra staje się coraz mniej elastyczna; na tydzień przed tym, jak Erebus uległ zniszczeniu, mogłem wepchnąć w ciało Hoara niemal cały palec, a powstałe przy tym zagłębienie pozostawało tam na stałe, otoczone kolejnym siniakiem.

Do połowy kwietnia całe ciało Hoara zamieniło się w rozdętą, zniekształconą masę. Żółtaczka zabarwiła jego ręce i twarz. Jasnożółte oczy stanowiły szokujący kontrast dla czerwonych, krwawiących brwi.

Choć wraz z mym pomocnikiem staraliśmy się przewracać ciało chorego i zmieniać jego ułożenie co najmniej kilka razy dziennie, nim przewieźliśmy go z umierającego Erebusa, Hoar pokryty był odleżynami, które zamieniły się w brązowofioletowe wrzody wypełnione ropą. Jego twarz, szczególnie po obu stronach nosa i ust, także pokryła się wrzodami, z których nieustannie sączyły się ropa i krew.

Ropa chorego na szkorbut ma szczególnie odrażający zapach. Nim przenieśliśmy się do Obozu Terror, pan Hoar miał już tylko dwa zęby – pomyśleć tylko, że jeszcze w święta Bożego Narodzenia mógł pochwalić się najzdrowszym uśmiechem spośród wszystkich marynarzy na obu statkach.

Dziąsła Hoara poczerniały i skurczyły się. Chory jest przytomny tylko przez kilka godzin na dobę, a każda sekunda tego czasu to dlań ogromna męczarnia. Kiedy otwieramy mu usta, by go nakarmić, z trudem wytrzymujemy wydobywający się z nich smród. Ponieważ nie możemy prać ręczników, położyliśmy na łóżku płótno żaglowe, które jest teraz czarne od krwi. Jego ubrania także sztywne są od zakrzepłej krwi i ropy.

Równie straszliwy jak cierpienia i wygląd chorego jest fakt, że może on żyć

– w coraz gorszym stanie – jeszcze przez całe tygodnie lub miesiące. Szkorbut to podstępny zabójca. Torturuje swą ofiarę długimi miesiącami, nim w końcu pozwoli jej odejść na wieczny spoczynek. Zanim chory na szkorbut umrze, często jest tak zmieniony, że nie poznają go nawet najbliżsi krewni, a on sam także nie poznaje już nikogo ze swego otoczenia.

Tutaj jednak nie mamy takiego problemu. Z wyjątkiem braci Hartnelł – starszy z nich zmarł już dwa lata temu i został pogrzebany na wyspie Beechey

– w wyprawie nie brały udziału żadne rodzeństwa, a z pewnością żaden z naszych krewnych nigdy nie przybędzie na tę straszliwą wyspę wiatru, śniegu, lodu, błyskawic i mgły. Nie będzie nikogo, kto mógłby nas zidentyfikować po naszej śmierci, a tym bardziej pogrzebać.

Dwunastu ludzi w izbie chorych umiera na szkorbut, a ponad dwie trzecie z pozostałych przy życiu uczestników ekspedycji, łącznie ze mną, ma już pierwsze objawy choroby.

Za niecały tydzień skończy nam się sok cytrynowy, nasz najskuteczniejszy środek zapobiegający szkorbutowi, który w ciągu ostatniego roku i tak stracił znacznie ze swej mocy. Jedyne, co może nas jeszcze teraz ochronić przed chorobą, to ocet. Tydzień temu osobiście przyglądałem się rozlewaniu pozostałych zapasów octu z beczek do osiemnastu mniejszych beczułek – po jednej na każde sanie przyciągnięte do Obozu Terror.

Marynarze nienawidzą octu. W odróżnieniu od soku cytrynowego, którego cierpki smak można nieco złagodzić odpowiednią dozą cukru, a nawet rumu, ocet smakuje jak trucizna, szczególnie tym, których podniebienia zostały już zniszczone przez szkorbut rozwijający się w ich organizmach.

Oficerowie, którzy jedli więcej jedzenia z puszek Goldnera niż marynarze

– ci jedli swoją ukochaną (choć już śmierdzącą) soloną wieprzowinę i wołowinę aż do ostatniego kęsa wyskrobanego z dna beczek – wydają się nieco bardziej podatni na szkorbut niż zwykli żeglarze.

To potwierdza teorię doktora McDonalda, który uważał, że w puszkowanym mięsie, warzywach i zupach brakuje jakiegoś ważnego elementu obecnego w zepsutym imwet, ale niegdyś świeżym jedzeniu. Gdyby udało mi się jakimś cudem odkryć ów element, nie tylko zyskałbym szansę na uratowanie życia tych biednych ludzi – może nawet pana Hoara – ale po powrocie do Anglii być może otrzymałbym nawet tytuł szlachecki.

Oczywiście jednak ze względu na okoliczności, w jakich się obecnie znajdujemy, i brak jakichkolwiek przyrządów naukowych, nie mam najmniejszych szans na dokonanie takiego odkrycia. Jedyne, co mogę zrobić, to namawiać wszystkich, by jedli świeże mięso, gdyby tylko nasi myśliwi przynieśli takowe do obozu – myślę, że nawet zwykły tłuszcz wzmocniłby nasze organizmy i uchronił je choć trochę przed szkorbutem.

Ale nasi myśliwi nie znaleźli żadnych żywych stworzeń, które mogliby upolować, a lód jest zbyt gruby, by udało nam się wyrąbać w nim przerębel i nałowić ryb.

Poprzedniego wieczora komandor Fitzjames wstąpił do izby chorych – czyni to na początek i koniec każdego dnia, kiedy już dokona obchodu całego obozu i może mnie spokojnie wypytać o stan poszczególnych pacjentów – a ja znalazłem w sobie dość śmiałości, by zadać mu pytanie, które dręczyło mnie już od wielu tygodni.

– Komandorze – powiedziałem – może pan nie odpowiadać na to pytanie, jeśli jest pan zbyt zmęczony albo jeśli nie uztuz pan tego za stosowne, bo bez wątpienia nie jest to pytanie zbyt mądre, ale zastanawiam się już od pewnego czasu… dlaczego aż osiemnaście łodzi? Zabraliśmy wszystkie łodzie z Erebusa i Terroru, ale mamy tylko stu pięciu ludzi.

– Proszę wyjść ze mną na zewnątrz, jeśli pan może, doktorze Goodsir – odrzekł komandor.

Przykazałem Henry‘emu Lloydowi, mojemu pomocnikowi, by czuwał nad chorymi, i wraz z komandorem Fitzjamesem wyszedłem na zewnątrz. Zauważyłem, że jego broda, która wcześniej wydawała mi się ruda, w rzeczywistości była siwa, a czerwoną barwę nadawała jej zaschnięta krew.

111
{"b":"102265","o":1}