– Chodźmy.
44
Nie spierałem się. Nie powiedziałem im, że blefują, nie żądałem prawa do jędrnego telefonu. Nawet nie zapytałem, dokąd jedziemy. Wiedziałem, że w tym momencie byłoby to zbyteczne lub nawet szkodliwe.
Pistillo ostrzegał mnie, żebym trzymał się od tej sprawy z daleka. Posunął się nawet do tego, że kazał mnie aresztować za przestępstwo, którego nie popełniłem. Groził, że mnie wrobi, jeśli będzie trzeba. A ja mimo to się nie wycofałem. Zastanawiałem się, gdzie znalazłem w sobie pokłady odwagi, i doszedłem do wniosku, że nie miałem już nic do stracenia. Może właśnie na tym polega odwaga – kiedy człowiek już o nic nie dba. Sheila i moja matka nie żyły. Straciłem brata. Zapędź człowieka, nawet tak słabego jak ja, w ślepy zaułek, a wyzwolisz w nim zwierzę. Podjechaliśmy do rzędu domków w Fair Lawn, w New Jersey. Wszędzie wokół widziałem to samo: wystrzyżone trawniki, zbyt wypielęgnowane rabaty, zardzewiałe niegdyś białe meble, wijące się w trawie węże ogrodowe podłączone do spowitych mgiełką rosy opryskiwaczy. Podeszliśmy do domku niczym nieróżniącego się od innych. Fisher przekręciła klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Przeprowadzili mnie przez pokój z różową kanapą i telewizorem. Na odbiorniku stały w chronologicznym porządku zdjęcia dwóch chłopców. Na ostatniej fotografii obaj chłopcy, teraz już nastoletni, byli w garniturach i całowali policzki kobiety, która zapewne była ich matką.
Do kuchni prowadziły wahadłowe drzwi. Pistillo siedział przy stole z plastikowym blatem i pił mrożoną herbatę. Kobieta z fotografii, zapewne matka chłopców, stała przy zlewie. Fisher i Wilcox ulotnili się. Stałem i milczałem.
– Podsłuchiwaliście moje rozmowy – powiedziałem. Pistillo pokręcił głową.
– Podsłuch nie pozwala wykryć, skąd telefonowano. Używamy bardziej wyrafinowanych sposobów i żeby wszystko było jasne, mieliśmy zezwolenie sądowe.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytałem.
– Tego samego od jedenastu lat – powiedział. – Twojego brata.
Kobieta przy zlewie odkręciła kran. Umyła szklankę. Kolejne zdjęcia, niektóre z tą kobietą, inne z Pistillo oraz innych dzieci, ale przeważnie tych samych dwóch chłopców, były przyczepione magnesami do lodówki. Te były nowsze i mniej oficjalne: robione na plaży, na podwórku, w tym podobnych miejscach.
– Mario? – rzekł Pistillo.
Kobieta zakręciła wodę i odwróciła się do niego.
– Mario, to jest Will Klein. Will, Maria.
Kobieta – zakładałem, że to żona Pistillo – wytarła ręce w ścierkę do naczyń. Mocno uścisnęła mi dłoń.
– Miło mi pana poznać – powiedziała nieco zbyt formalnie.
Wymamrotałem coś, skłoniłem się i na znak Pistillo usiadłem na plastikowym krześle.
– Napije się pan czegoś, panie Klein? – zapytała Maria.
– Nie, dziękuję.
Pistillo podniósł szklankę z mrożoną herbatą.
– Bombowa. Powinieneś spróbować.
Maria wciąż czekała. W końcu poprosiłem o mrożoną herbatę, żebyśmy mogli przejść do rzeczy. Nie spiesząc się, nalała pełną szklankę. Podziękowałem jej i spróbowałem się uśmiechnąć. Ona też usiłowała to zrobić, lecz jej uśmiech był jeszcze bardziej nikły niż mój.
– Zaczekam w pokoju, Joe – powiedziała.
– Dzięki, Mario.
Wyszła przez wahadłowe drzwi.
– To moja siostra – powiedział. Wskazał na zdjęcia. To jej chłopcy. Vic junior ma teraz osiemnaście lat. Jack szesnaście.
– Uhm. – Splotłem dłonie i położyłem je na stole. Podsłuchiwaliście moje rozmowy.
– Tak…
– Zatem wiesz już, że nie mam pojęcia, gdzie jest mój brat. Upił łyk mrożonej herbaty.
– To wiem. – Nadal patrzył na lodówkę i wskazał mi ją ruchem głowy. – Zauważyłeś, że na tych zdjęciach kogoś brakuje?
– Naprawdę nie mam ochoty na takie zabawy, Pistillo.
– Ja też nie. Jednak dobrze się przyjrzyj. Kogo tam nie ma?
– Nawet nie popatrzyłem, bo już wiedziałem.
– Ojca.
Pstryknął palcami i wycelował we mnie palec, jakby prowadził teleturniej.
– Trafiłeś za pierwszym razem – rzekł. – Nieźle.
– Co to ma być, do diabła?
– Moja siostra dwanaście lat temu straciła męża. Chłopcy… sam możesz sobie policzyć. Mieli sześć lat i cztery. Maria wychowała ich sama. Pomagałem, jak mogłem, ale wuj to nie ojciec, rozumiesz, o czym mówię?
Nie odpowiedziałem.
– Nazywał się Victor Dober. Czy to nazwisko coś ci mówi?
– Nie.
– Vic został zamordowany. To była egzekucja, dwa strzały w głowę. – Wypił mrożoną herbatę i dodał: – Twój brat tam był.
Serce podeszło mi do gardła. Pistillo wstał, nie czekając na moją reakcję.
– Wiem, że mój pęcherz tego pożałuje, Will, ale wypiję jeszcze jedną szklankę. Ty też chcesz?
Usiłowałem otrząsnąć się z szoku.
– Co oznacza, że mój brat tam był?
Pistillo się nie spieszył. Otworzył lodówkę, wyjął tackę z lodem, opróżnił ją nad zlewem. Kostki zadzwoniły o fajans. Kilka z nich wsypał do szklanki.
– Zanim zaczniemy, musisz mi coś obiecać.
– Co?
– Chodzi o Katy Miller.
– Co z nią?
– To jeszcze dziecko.
– Wiem o tym.
– Sytuacja jest niebezpieczna. Nie trzeba być geniuszem, żeby to zrozumieć. Nie chcę, by coś jej się stało.
– Ja też nie.
– Obiecaj mi, Will, że już nie będziesz jej w to mieszał. Spojrzałem na niego i zrozumiałem, że nie ma sensu protestować.
– W porządku – powiedziałem. – Jest wyłączona.
Przyjrzał mi się, jakby chciał się upewnić, czy mówię prawdę. Niepotrzebnie. Katy już zapłaciła wysoką cenę. Nie wiem, czy zdołałbym znieść, gdyby przyszło jej zapłacić jeszcze wyższą.
– Powiedz mi o moim bracie.
Skończył przygotowywać napój i znów usiadł na krześle. Spojrzał na blat stołu, a potem przeniósł wzrok na mnie.
– Zapewne czytałeś w gazetach o fali aresztowań – zaczął – o tym, jak oczyszczono targ rybny w Fulton. Widziałeś w telewizji starych drani chodzących po spacerniaku i pomyślałeś sobie, że ich czasy minęły. Nie ma mafii. Gliniarze wygrali.
Nagle zaschło mi w gardle. Upiłem łyk herbaty. Była za słodka.
– Co wiesz o darwinizmie? – zapytał.
Myślałem, że to retoryczne pytanie, ale wyraźnie czekał na odpowiedź.
– Przetrwanie najsilniejszych i tak dalej.
– Wcale nie najsilniejszych – sprostował. – To współczesna interpretacja, w dodatku błędna. Podstawowym prawem darwinizmu nie jest przetrwanie najsilniejszych, ale najlepiej przystosowanych. Widzisz różnicę?
Kiwnąłem głową.
– Co sprytniejsi się przystosowali. Wynieśli się z Manhattanu. Na przykład zaczęli sprzedawać narkotyki na przedmieściach, gdzie jest mniejsza konkurencja. Umacniali wpływy w małych miastach Jersey. Na przykład w Camden. Trzech ostatnich tamtejszych burmistrzów skazano za rozmaite przestępstwa. W Atlantic City nie przejdziesz przez ulicę bez łapówki. W Newark gadka o ożywieniu regionu oznacza fundusze, a więc obrywki i łapówki.
Zaczął mnie irytować.
– Czy ta gadanina do czegoś prowadzi, Pistillo?
– Tak, dupku, jak najbardziej. – Poczerwieniał. Z trudem zachował spokój. – Mój szwagier, ojciec tych chłopców, próbował oczyścić ulice z tego łajna. Pracował jako tajniak.
– Ktoś to odkrył. On i jego partner zostali zabici.
– Uważasz, że mój brat był w to zamieszany?
– Tak. Właśnie tak uważam.
– Masz na to dowody?
– Coś lepszego. Zeznanie twojego brata.
Odchyliłem się na krześle, jakby próbował mnie uderzyć.
Potrząsnąłem głową. Spokojnie. Ten gość powiedziałby wszystko, byle osiągnąć swój cel. Czy zeszłej nocy nie chciał mnie wrobić?
– Jednak nie wyprzedzajmy faktów, Will. Nie chcę, żebyś wyciągnął mylne wnioski. To nie twój brat zabił.
– Przecież dopiero co powiedziałeś… Podniósł rękę.
– Wysłuchaj mnie do końca, dobrze?
Pistillo wstał. Potrzebował czasu, widziałem to. Przybrał zadziwiająco obojętną minę, ale mnie nie zwiódł. Wiedziałem, że jest wściekły. Zastanawiałem się, jak często, patrząc na swoją siostrę, pozwalał, by zapanował nad nim gniew.