– Nawet nie znam drogi do Santa Fe.
– San Jose – poprawił Pistillo, uśmiechając się z kulawego żartu. – Dysponujemy wykazem pańskich ostatnich połączeń telefonicznych.
– Jak miło. Wzruszył ramionami.
– Nowoczesna technologia.
– Czy to legalne?
– Mieliśmy nakaz.
– Rozumiem. Czego właściwie chce się pan dowiedzieć?
Claudia Fisher po raz pierwszy się poruszyła. Podała mi kartkę papieru. Spojrzałem na coś, co wyglądało jak kserokopia mojego rachunku telefonicznego. Jeden numer – nieznany mi – podkreślono żółtym markerem.
– W nocy przed pogrzebem do pańskiego mieszkania ktoś zadzwonił z budki telefonicznej w Paradise Hills, w Nowym Meksyku. – Nachylił się do mnie. – Kto to był?
Przyjrzałem się temu numerowi, zupełnie zbity z tropu. Rozmowę przeprowadzono o szóstej piętnaście po południu. Trwała osiem minut. Nie wiedziałem, co to oznacza, ale nie podobała mi się cała ta sytuacja. Uniosłem głowę.
– Czy powinienem poprosić o adwokata?
To zaskoczyło Pistillo. Znów wymienił spojrzenia z Claudią Fisher.
– Zawsze może pan poprosić o adwokata – odparł nieco zbyt ostrożnie.
– Niech przyjdzie tu Squares.
– On nie jest prawnikiem.
– Nie szkodzi. Do diabła, nie wiem, o co chodzi, ale nie podobają mi się te pytania. Przyszedłem, ponieważ myślałem, że chcecie przekazać mi jakieś informacje. Tymczasem jestem przesłuchiwany.
– Przesłuchiwany? – Pistillo rozłożył ręce. – Tylko rozmawialiśmy.
Za moimi plecami odezwał się telefon. Claudia Fisher wyrwała telefon komórkowy z futerału, niczym Wyatt Earp w spódnicy. Przyłożyła aparat do ucha i powiedziała:
– Fisher.
Słuchała przez chwilę, po czym rozłączyła się, nie mówiąc do widzenia. Skinęła głową, patrząc na Pistillo. Wstałem.
– Wychodzę.
– Niech pan siada, panie Klein.
– Mam dość tych bzdur, Pistillo. Mam dość…
– Ten telefon – przerwał mi.
– Co z nim?
– Siadaj, Will.
Zwrócił się do mnie po imieniu po raz pierwszy. Nie spodobało mi się to. Stałem i czekałem.
– Musieliśmy uzyskać potwierdzenie – rzekł.
– Co?
Nie odpowiedział na moje pytanie.
– Przywieźliśmy rodziców Sheili Rogers z Idaho, aby oficjalnie to stwierdzili. Już wcześniej odciski palców powie działy nam to, co chcieliśmy wiedzieć.
Kolana się pode mną ugięły, ale jakoś zdołałem utrzymać się na nogach. Pokręciłem przecząco głową, chociaż wiedziałem, że w ten sposób nie zdołam uniknąć ciosu.
– Przykro mi, Will – powiedział Pistillo. – Sheila Rogers nie żyje.
21
Ludzki umysł to zagadka.
Poczułem skurcze żołądka, przeszył mnie lodowaty dreszcz i rozszedł się po całym ciele, łzy nabiegły mi do oczu, a mimo to zdołałem zachować spokój. Kiwałem głową, skupiając się na tych niewielu szczegółach, które zechciał mi podać Pistillo. Powiedział, że zostawiono ją na poboczu drogi w Nebrasce. Została zamordowana – używając słów Pistillo – w „raczej brutalny sposób”. Znowu pokiwałem głową. Znaleziono ją bez żadnych dokumentów, ale w centralnej bazie danych odszukano odciski jej palców, a potem rodzice Sheili przylecieli i oficjalnie zidentyfikowali ciało. Ponownie kiwnąłem głową.
Nie usiadłem. Nie rozpłakałem się. Stałem zupełnie nieruchomo. Czułem, że coś we mnie wzbiera, naciska mi na klatkę piersiową, nie pozwalając oddychać. Słowa Pistillo docierały do mnie jak przez filtr lub spod wody. Przed oczami miałem obraz Sheili, siedzącej na naszej kanapie, z podwiniętymi nogami, w swetrze o przydługich rękawach. Czytała w skupieniu, w charakterystyczny sposób przewracała kartki, mrużyła oczy przy niektórych fragmentach tekstu, unosiła głowę i uśmiechała się, kiedy spostrzegła, że na nią patrzę.
Sheila nie żyła.
Wciąż tam byłem, z Sheilą, w naszym mieszkaniu, czepiając się tego obrazu, usiłując zatrzymać to, co już umknęło. W pewnym momencie zwróciłem uwagę na słowa Pistillo.
– Powinieneś był z nami współpracować, Will.
– Co takiego?!
– Gdybyś powiedział nam prawdę, może udałoby się ją uratować.
Nie pamiętam, co było dalej, oprzytomniałem w furgonetce.
Squares na przemian tłukł pięścią w kierownicę i przysięgał zemstę. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wzburzonego. Moja reakcja była krańcowo inna. Czułem się tak, jakby ktoś wypuścił ze mnie powietrze. Gapiłem się przez okno. Wciąż nie przyjmowałem do wiadomości tego, co się stało, ale na dłuższą metę nie dało się ignorować przerażających w swej wymowie faktów.
– Dopadniemy go – powtórzył Squares.
W tym momencie nic mnie to nie obchodziło. Zaparkowaliśmy nieprawidłowo przed budynkiem. Squares wyskoczył z samochodu.
– Nic mi nie będzie – powiedziałem.
– I tak wejdę z tobą na górę – rzekł. – Chcę ci coś pokazać. Tępo skinąłem głową.
Kiedy znaleźliśmy się w środku, Squares sięgnął do kieszeni i wyjął pistolet. Z bronią w ręku sprawdził całe mieszkanie. Nikogo. Wręczył mi pistolet.
– Zamknij drzwi. Jeśli ten stuknięty dupek wróci, rozwal go.
– Nie potrzebuję broni – upierałem się.
– Mimo to rozwal go.
Nie odrywałem oczu od pistoletu.
– Chcesz, żebym został? – zapytał.
– Wolę być sam.
– Taak, w porządku, gdybyś mnie potrzebował, mam komórkę. Dwadzieścia cztery, siedem.
– Dobra. Dzięki.
Wyszedł, nie mówiąc nic więcej. Położyłem broń na stole. Stałem i rozglądałem się po naszym mieszkaniu. Nie pozostało w nim już nic z Sheili. Jej zapach się ulotnił. Powietrze wydawało się rozrzedzone, nijakie. Miałem ochotę zamknąć wszystkie okna i drzwi, zabić je gwoździami, próbując zachować choć odrobinę Sheili. Ktoś zamordował kobietę, którą kochałem.
Po raz drugi?
Morderstwa Julie nie odczułem jednak w taki sposób. Taak, wciąż usiłowałem nie przyjmować do wiadomości tego, co się wydarzyło, lecz głos wewnętrzny podpowiadał, że już nic nie będzie takie jak przed tym. Wiedziałem o tym. Wiedziałem też, że tym razem się z tego nie otrząsnę. Są ciosy, po których można wstać – ten do nich nie należał. Targały mną rozmaite uczucia, spośród których dominująca była rozpacz.
Już nigdy nie będę z Sheilą. Ktoś zamordował kobietę, którą kochałem.
Pomyślałem o piekle, przez które przeszła Sheila. Rozmyślałem o tym, jak dzielnie walczyła, i o tym, że ktoś – zapewne z jej przeszłości – zaczaił się i ukradł jej to wszystko.
Powoli zaczął budzić się we mnie gniew.
Podszedłem do biurka, pochyliłem się i sięgnąłem do dolnej szuflady. Wyjąłem aksamitne pudełeczko, nabrałem tchu i je otworzyłem.
Pierścionek z trzykaratowym brylantem, kolor G, klasa VI, okrągły szlif. Zwykły, platynowy, z dwoma prostokącikami pod oczkiem. Kupiłem go dwa tygodnie temu, w dzielnicy jubilerów, w sklepie przy Czterdziestej Siódmej. Pokazałem go tylko mojej matce i zamierzałem oświadczyć się w jej obecności. Jednak mama już nie czuła się dostatecznie dobrze. Mimo to pocieszała mnie myśl, że mama wiedziała, że znalazłem sobie kogoś, kogo nie tylko zaaprobowała, ale i polubiła. Po śmierci matki czekałem tylko na odpowiednią chwilę, żeby wręczyć go Sheili.
Kochaliśmy się z Sheilą. Oświadczyłbym się jej w jakiś zabawny, niezręczny, pseudooryginalny sposób, a jej zamgliłyby się oczy, po czym powiedziałaby „tak” i zarzuciła mi ręce na szyję. Potem pobralibyśmy się i zaczęli wspólne życie. Byłoby wspaniałe.
Ktoś pozbawił nas tego wszystkiego.
Zagłębiłem się w fotelu i podciągnąłem kolana pod brodę. Zacząłem kołysać się i szlochać, rozdzierająco, rozpaczliwie.
Nie wiem, jak długo to trwało. Po jakimś czasie zdołałem się opanować. Postanowiłem zwalczyć żal, który paraliżuje, w przeciwieństwie do gniewu. Gniew czaił się i czekał. Dopuściłem go do siebie.