Mała Katy Miller.
Teraz skończyła już siedemnaście lub osiemnaście łat. Dziwne. Wiedziałem, jaki wpływ śmierć Julie wywarła na moją rodzinę i mogłem się domyślić, jak przeżyli to Millerowie. Nigdy jednak nie zastanawiałem się nad reakcją Katy. Znów wspomniałem tę chwilę, gdy razem z Julie, chichocząc, nakryliśmy się kocem. Przypomniałem sobie, że to było w piwnicy. Obłapialiśmy się na tej samej kanapie, przy której znaleziono potem ciało Julie.
Dlaczego Katy dzwoniła do mnie po tylu latach?
Ponownie odtworzyłem wiadomość, szukając ukrytego znaczenia. Nie znalazłem. Powiedziała, żebym zadzwonił o każdej porze. Dochodziła czwarta rano, a ja byłem zmęczony. Postanowiłem zaczekać z telefonem do rana.
Wgramoliłem się do łóżka i uświadomiłem sobie, kiedy ostatni raz widziałem Katy Miller. Moją rodzinę poproszono o nieprzychodzenie na pogrzeb. Spełniliśmy to życzenie. Dwa dni później poszedłem sam na cmentarz przy drodze numer dwadzieścia dwa. Usiadłem przy grobie Julie. Nic nie mówiłem ani nie płakałem. Nie ogarnął mnie głęboki spokój, nie miałem wrażenia, że zamknął się jakiś okres w moim życiu. Rodzina Millerów podjechała białym oldsmobilem, więc odszedłem. Wcześniej jednak napotkałem spojrzenie małej Katy. Jej twarz przybrała zrezygnowany, nad wiek dorosły wyraz. Dostrzegłem w jej oczach smutek, przerażenie, a może nawet litość.
Opuściłem cmentarz. Od tego czasu nie widziałem jej ani z nią nie rozmawiałem.
12
Belmont, Nebraska
Szeryf Bertha Farrow widywała gorsze rzeczy.
Wszystkie miejsca zbrodni są paskudne. W kategorii wywołujących mdłości widoków połamanych kości, rozłupanych czaszek i kałuż krwi mało co może równać się z efektami nagłego kontaktu metalu z ciałem podczas pospolitego wypadku samochodowego. Zderzenie czołowe. Ciężarówka zjeżdżająca na przeciwległy pas ruchu. Drzewo rozcinające samochód od maski po tylne siedzenie. Szybko jadący wóz uderzający w barierkę i wypadający z szosy.
One powodują naprawdę poważne obrażenia.
Mimo to widok martwej i niezakrwawionej kobiety z jakiegoś powodu był znacznie gorszy. Bertha Farrow patrzyła na jej twarz – wykrzywioną ze strachu, oszołomienia, może rozpaczy – i domyślała się, że zmarła bardzo cierpiała przed śmiercią. Zauważyła połamane palce, zniekształconą klatkę piersiową, sińce, i wiedziała, że obrażenia te są dziełem innej istoty ludzkiej. Nie były skutkiem oblodzonej nawierzchni, zmieniania stacji radiowej przy szybkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę, spieszącej z dostawą ciężarówki, alkoholu czy przekroczenia bezpiecznej prędkości.
Zostały zadane rozmyślnie.
– Kto ją znalazł? – zapytała zastępcę, George'a Volkera.
– Chłopcy Randolpha.
– Którzy?
– Jerry i Ron.
Bertha policzyła w myślach. Jerry miał jakieś szesnaście, a Ron czternaście lat.
– Spacerowali z Gypsym – dodał zastępca. Gypsy był niemieckim owczarkiem
Randolphów. – Pies ją wywęszył.
– Gdzie są teraz chłopcy?
– Dave odwiózł ich do domu. Byli wstrząśnięci. Spisałem ich zeznania. Oni nic nie wiedzą. Bertha skinęła głową. Na szosie pojawiło się szybko jadące kombi. Clyde Smart, okręgowy lekarz sądowy, z piskiem opon zatrzymał samochód. Otworzył drzwiczki i podbiegł do nich. Bertha zasłoniła dłonią oczy.
– Nie ma pośpiechu, Clyde. Ona ci nie ucieknie.
Clyde Smart przywykł do takich żartów. Zbliżał się do pięćdziesiątki – był mniej więcej w wieku Berthy. Pracowali razem już prawie dwadzieścia lat. Nie odpowiedział i przebiegł obok nich.
– Coś podobnego! – powiedział. Przykucnął obok zwłok.
Delikatnie odgarnął włosy z twarzy zmarłej. – O Boże powiedział. – To po prostu… – urwał i potrząsnął głową.
Bertha też się do niego przyzwyczaiła, więc reakcja Clyde'a wcale jej nie zaskoczyła. Większość lekarzy sądowych zachowywała spokój i dystans. Clyde do nich nie należał. Wiele razy widziała, jak płakał nad zwłokami. Każdego nieboszczyka traktował z niezwykłym szacunkiem. Sekcje wykonywał tak, jakby mógł wskrzesić ofiary. Zawoził złe wieści rodzinom i szczerze podzielał ich ból.
– Mógłbyś podać mi przybliżony czas zgonu? – zapytała.
– Doszło do niego niedawno – odparł cicho Clyde. Zmarła znajduje się we wczesnej fazie stężenia pośmiertnego.
– Powiedziałbym, że odeszła jakieś sześć godzin temu. Zmierzę temperaturę wątroby i wtedy… – Zauważył dłoń z nienaturalnie powyginanymi palcami. – O mój Boże – powtórzył. Bertha spojrzała na swojego zastępcę.
– Jakieś dokumenty?
– Żadnych.
– Napad rabunkowy?
– Potraktowano ją brutalnie – odrzekł Clyde. Podniósł głowę. – Ktoś chciał, żeby cierpiała.
Zapadła chwila ciszy. Bertha dostrzegła łzy napływające do oczu Clyde'a.
– Co jeszcze? – zapytała.
Pospiesznie opuścił głowę i znów spojrzał na ciało.
– Nie była bezdomna – stwierdził. – Dobrze ubrana i odżywiona. – Zajrzał do ust. – Miała dość dobrą opiekę dentystyczną.
– Jakieś ślady gwałtu?
– Jest ubrana – odrzekł Clyde. – Mój Boże, co oni jej zrobili? Tu jest bardzo niewiele krwi, z całą pewnością za mało jak na miejsce zbrodni. Domyślam się, że ktoś ją przywiózł i zostawił. Będę wiedział więcej, kiedy położę ją na stole.
– No dobrze – powiedziała Bertha. – Sprawdźmy wykazy osób zaginionych i jej odciski palców.
Clyde skinął głową, a szeryf Bertha Farrow ruszyła do radiowozu.
13
Nie musiałem telefonować do Katy.
Dzwonek poderwał mnie jak zgniecie rozżarzonym żelazem. Spałem tak mocno, głęboko i bez żadnych snów, że nie było mowy o powolnym budzeniu się. W jednej chwili unosiłem się w czarnej pustce, a w następnej siedziałem na łóżku i serce waliło mi jak młotem. Sprawdziłem godzinę na wyświetlaczu zegara: 6:58.
Nachyliłem się nad aparatem. Numer telefonującej osoby był zastrzeżony. Bezużyteczny gadżet. Każdy, kogo chciałbyś unikać lub kto woli pozostać anonimowy, zastrzega swój numer.
Tym razem nie miało to znaczenia. Wiedziałem, kto dzwoni. Własny głos wydał mi się nieco zbyt rześki, gdy rzuciłem wesoło:
– Halo?
– Will Klein?
– Tak?
– Tu Katy Miller. – Po namyśle dodała: – Siostra Julie.
– Cześć, Katy.
– Wczoraj wieczorem zostawiłam ci wiadomość.
– Wróciłem dopiero o czwartej rano.
– W takim razie chyba cię zbudziłam.
– Nie przejmuj się.
Głos miała smutny. Przypomniałem sobie, kiedy się urodziła. Policzyłem.
– Zdaje się, że zdałaś już do maturalnej klasy?
– Na jesieni zaczynam studia.
– Gdzie?
– Na Bowdoin. To mała uczelnia.
– W Maine – powiedziałem. – Znam ją. To wspaniała szkoła. Gratuluję.
– Dzięki.
Usiadłem wygodniej, usiłując wymyślić jakiś temat rozmowy. Poprzestałem na klasycznym:
– Minęło wiele czasu.
– Will?
– Tak?
– Chciałabym się z tobą zobaczyć.
– Jasne, byłoby wspaniale.
– Może dzisiaj?
– Gdzie teraz jesteś? – zapytałem.
– W Livingston – odparła i dodała: – Widziałam cię pod naszym domem.
– Przepraszam.
– Mogę przyjechać do miasta, jeśli chcesz.
– Nie trzeba. Zamierzałem odwiedzić ojca. Może spotkamy się wcześniej?
– Taak, w porządku – zgodziła się – ale nie tutaj.
– Pamiętasz boiska do koszykówki obok liceum?
– Jasne. Umówmy się tam o dziesiątej.
– Dobrze.
– Katy – powiedziałem, przekładając słuchawkę do drugiego ucha – muszę przyznać, że twój telefon trochę mnie zaskoczył.
– Wiem.
– W jakiej sprawie chcesz się ze mną zobaczyć?
– A jak sądzisz?
Nie odpowiedziałem od razu, ale nie miało to żadnego znaczenia. I tak się rozłączyła.