– To nie twoja wina. Bardzo się myliła.
– Rzecz w tym, że Ken zawsze stawał w mojej obronie. Jasne, kłóciliśmy się nieraz, jak to bracia. Bezlitośnie się ze mnie naśmiewał. Jednak rzuciłby się pod pociąg, żeby mnie chronić. A ja nigdy nie miałem odwagi, żeby mu się zrewanżować.
Katy oparła brodę na dłoni.
– Co? – spytałem.
– To wszystko jest takie dziwne.
– Co mianowicie?
– To, że twój brat okazał się nieczuły i przespał się z Julie.
– Nie możesz go za to winić. Zapytał mnie, czy już mi przeszło. Powiedziałem mu, że tak.
– Dałeś mu zielone światło.
– Tak.
– Jednak potem poszedłeś za nim.
– Nie rozumiesz.
– Ależ rozumiem – odparła Katy. – Wszyscy robimy takie rzeczy.
36
Spałem tak mocno, że nie usłyszałem, jak się do mnie podkradł.
Znalazłem czyste prześcieradło i poszewki dla Katy, upewniłem się, że jest jej wygodnie na kanapie, wziąłem prysznic i próbowałem czytać. Słowa wydawały się tonąć we mgle. Musiałem kilkakrotnie czytać jeden i to sam akapit. Załogowałem się do Intemetu i trochę posurfowałem. Zrobiłem kilka pompek, przysiadów oraz kilka ćwiczeń jogi, których nauczył mnie Squares. Nie chciałem się kłaść do łóżka. Nie chciałem, żeby żal dopadł mnie bez ostrzeżenia. Walczyłem dzielnie, lecz w końcu sen zapędził mnie w narożnik i znokautował. Byłem nieprzytomny, spadając w otchłań bez snów, gdy koś szarpnął mnie za rękę i usłyszałem metaliczny szczęk. Wciąż śpiąc, próbowałem przyciągnąć rękę do boku, ale coś mi nie pozwalało.
Coś wpijało się w mój nadgarstek.
Zacząłem otwierać oczy, kiedy skoczył na mnie. Przygniótł mnie całym ciężarem ciała, pozbawiając tchu. Spazmatycznie łapałem powietrze, gdy usiadł mi na piersi. Kolanami przyciskał mi ramiona. Zanim zdołałem stawić opór, napastnik gwałtownie szarpnął mnie za drugą rękę. Tym razem nie usłyszałem szczęknięcia, ale poczułem zimny metal, zaciskający się na mojej skórze.
Obie ręce miałem przykute kajdankami do łóżka.
Znieruchomiałem na moment, jak zwykle, gdy groziło mi niebezpieczeństwo. Otworzyłem usta, żeby wrzasnąć, a przynajmniej coś powiedzieć. Napastnik chwycił mnie za kark i ścisnął. Bez namysłu oderwał kawał taśmy izolacyjnej i zakleił mi usta. Potem na wszelki wypadek jeszcze kilka razy owinął mi nią głowę i usta, jakby opatrywał ranę czaszki.
Nie mogłem już mówić ani krzyczeć. Oddychanie sprawiało mi ogromną trudność, ponieważ musiałem wciągać powietrze przez złamany nos. Bolało jak diabli. Ramiona ścierpły mi od kajdanek i ciężaru jego ciała. Szarpałem się, zupełnie bezsensownie. Usiłowałem go z siebie zrzucić. Też na próżno. Chciałem zapytać go, co zamierza zrobić teraz, kiedy byłem bezsilny.
I wtedy pomyślałem o śpiącej w drugim pokoju Katy.
W sypialni było ciemno. Widziałem tylko sylwetkę napastnika. Miał na twarzy czarną maskę, ale nie mogłem dostrzec, z czego była zrobiona. Ledwie zdołałem oddychać. Rzęziłem z bólu.
Kimkolwiek był, skończył mnie kneblować. Zawahał się i zlazł ze mnie. Potem patrzyłem z przerażeniem, jak kieruje się do drzwi sypialni, otwiera je, wchodzi do pokoju, w którym spała Katy, i zamyka za sobą drzwi.
Oczy wyszły mi na wierzch. Usiłowałem wrzasnąć, ale taśma tłumiła wszelkie dźwięki. Podskakiwałem jak mustang. Kopałem i szarpałem rękami. Na próżno.
Potem znieruchomiałem i zacząłem nasłuchiwać. Przez chwilę panowała cisza. Kompletna. A potem usłyszałem krzyk Katy.
O Chryste. Znowu zacząłem się szamotać. Jej krzyk był krótki, urwany, jakby ktoś wyłączył w połowie dźwięk. Dopiero teraz poczułem lęk. Potworny, ślepy strach. Z całej siły szarpnąłem rękami. Poruszałem głową do przodu i do tyłu. Nic.
Katy znów krzyknęła.
Tym razem ten dźwięk był cichszy – jak jęk rannego zwierzęcia. Nie było mowy, żeby ktoś go usłyszał, a gdyby nawet, to i tak by nie zareagował. Nie w Nowym Jorku. Nie o tej porze. A nawet gdyby ktoś to zrobił, gdyby zadzwonił na policję lub ruszył nam na pomoc, byłoby za późno.
Na myśl o tym dostałem szału.
Miałem wrażenie, że tracę zdrowe zmysły. Rzucałem się jak w ataku padaczki. Nos bolał mnie jak diabli. Połknąłem kilka włókien z taśmy klejącej. Szarpałem się.
Wszystko na próżno.
O Boże. W porządku, opanuj się. Uspokój. Pomyśl chwilę.
Obróciłem głowę i spojrzałem na prawy przegub. Kajdanki nie ściskały go tak mocno. Wyczuwałem lekki luz. No dobrze, może jeśli zrobię to powoli, uda mi się wysunąć rękę. O to chodzi. Spokojnie. Spróbuj złożyć dłoń i przecisnąć ją przez obręcz.
Spróbowałem. Całą siłą woli starałem się skurczyć dłoń. Złożyłem ją, przyciskając kciuk do nasady małego palca. Zacząłem ciągnąć, najpierw powoli, potem coraz silniej. Nic. Skóra zaczepiła o metalowe ogniwa i zaczęła pękać. Nie zważałem na to. Ciągnąłem dalej.
Bez skutku.
W drugim pokoju zrobiło się cicho.
Wytężyłem słuch. Żadnego dźwięku. Nic. Spróbowałem skurczyć się, a potem gwałtownie wyprostować, licząc sam nie wiem na co, że może łóżko podniesie się razem ze mną. Choćby o kilka centymetrów, a wtedy może uda mi się je złamać. Rzucałem się przez chwilę. Łóżko istotnie podnosiło się odrobinę. Jednak nic mi to nie dawało.
Wciąż byłem do niego przykuty.
Ponownie usłyszałem krzyk Katy. Zawołała z przerażeniem i rozpaczą:
– John…!
Krzyk znowu się urwał.
John, pomyślałem. Zawołała „John”. Asselta?
Duch…
Och proszę, tylko nie to. Usłyszałem jakieś stłumione dźwięki. Głosy. Może jęk. Jakby zasłonięto komuś usta poduszką. Serce waliło mi jak młotem. Czułem potworny strach. Rzucałem głową na boki, szukając czegoś, nie wiem czego.
Telefon.
Czy zdołam…? Nogi wciąż miałem wolne. Może zdołam je unieść, chwycić stopami aparat i upuścić go przy mojej dłoni. Może wtedy uda mi się zadzwonić pod 911 lub 0. Napiąłem mięśnie brzucha, podniosłem nogi i obróciłem je na bok. Jednak dałem się ponieść panice. Ciężar ciała przeważył i straciłem równowagę. Cofnąłem nogi, usiłując ją odzyskać, i zawadziłem stopą o telefon.
Słuchawka z trzaskiem upadła na podłogę. Niech to szlag.
I co teraz? Zupełnie oszalałem, przestałem nad sobą panować. Pomyślałem o zwierzętach schwytanych w stalowe sidła i odgryzających sobie kończyny, żeby uciec. Szamotałem się, aż niemal zupełnie opadłem z sił i byłem bliski utraty zmysłów, gdy nagle przypomniałem sobie coś, czego nauczył mnie Squares.
Pozycja oracza.
Tak ją nazywano. W języku hindi: halasana. Zwykle wykonuje się ją, leżąc na plecach. Podnosisz nogi i przenosisz je za głowę, jednocześnie unosząc biodra, aż palcami stóp dotkniesz podłogi za głową. Nie wiedziałem, czy to mi się uda, ale to nie miało znaczenia. Naprężyłem mięśnie brzucha i wyrzuciłem nogi najdalej, jak zdołałem. Przeniosłem je nad głową. Piętami uderzyłem w ścianę. Podbródek miałem teraz mocno przyciśnięty do piersi i oddychałem z jeszcze większym trudem.
Odepchnąłem się nogami. Adrenalina zaczęła działać. Łóżko odsunęło się od ściany. Odepchnąłem je jeszcze bardziej, zyskując trochę miejsca. Dobrze, w porządku. A teraz najtrudniejsze. Jeśli kajdanki trzymają zbyt mocno, jeśli moje ręce nie obrócą się w nich, to albo nie zdołam tego zrobić, albo wywichnę sobie oba stawy barkowe. Nieważne.
W drugim pokoju panowała głucha, przerażająca cisza.
Pozwoliłem moim nogom opaść. W rezultacie wykonałem przewrót w tył. Ciężar ciała pociągnął mnie w dół i – na szczęście – przeguby obróciły się w kajdankach. Stopy uderzyły o podłogę. Reszta ciała przemieściła się za nimi, przy czym podrapałem sobie uda i brzuch o niskie wezgłowie łóżka.
Po wykonaniu tego manewru stałem na podłodze za łóżkiem.
Wciąż byłem do niego przykuty i miałem zakneblowane usta, ale stałem. Poczułem nowy przypływ adrenaliny.
Dobrze, co dalej?
Nie było czasu. Ugiąłem nogi w kolanach. Oparłem się ramieniem o wezgłowie i popchnąłem łóżko w kierunku drzwi, jakbym był napastnikiem atakującym szpaler obrońców. Poruszałem nogami jak tłokami. Nie zawahałem się. Nie rozmyślałem.