26
Philip McGuane ujrzał obraz swojej Nemezis, przesyłany przez jedną z kamer systemu alarmowego budynku. Po chwili zadzwonił recepcjonista.
– Pan McGuane?
– Wpuścić go – rzucił.
– Tak, panie McGuane. Jest z…
– Ją także.
McGuane wstał. Zajmował narożny gabinet w budynku nad rzeką Hudson, w pobliżu południowo – zachodniego końca wyspy Manhattan. W cieplejsze miesiące opodal przepływały superluksusowe, z przeszklonymi salami, statki wycieczkowe, ozdobione neonami. Niektóre sięgały do wysokości jego okien. Dzisiaj nie było ruchu. McGuane pilotem przełączał się na kolejne kamery, obserwując swego przeciwnika z FBI, Joe Pistillo, oraz towarzyszącą agentowi podwładną.
McGuane nie żałował pieniędzy na ochronę. Warto było. Instalacja alarmowa obejmowała osiemdziesiąt trzy kamery. Każda osoba wchodząca do windy była rejestrowana przez kilka kamer cyfrowych, lecz wyjątkowość tej instalacji polegała na tym, że sfilmowany materiał można było spreparować tak, by wydawało się, że wchodzący opuścili budynek. Zarówno korytarz, jak i wnętrze windy pomalowano na jadowicie zielony kolor. Wyglądało to nie najlepiej – a nawet odrażająco – ale miało głęboki sens dla tych, którzy znali się na efektach specjalnych i obróbce cyfrowej. Sfilmowaną na takim tle postać bez trudu można było umieścić na innym tle.
Jego wrogowie, przychodząc tutaj, czuli się bezpieczni. W końcu to było jego biuro. Zakładali, że nikt nie będzie tak bezczelny, by zabijać na własnym terenie. Mylili się. McGuane był bezczelny, ponadto przedstawiciele prawa myśleli tak samo jak jego wrogowie, a on mógł dostarczyć dowód, że ofiara cała i zdrowa opuściła jego budynek – wszystko to czyniło ten gabinet idealnym miejscem.
McGuane wyjął z szuflady biurka starą fotografię. Już dawno temu nauczył się, że nigdy nie wolno lekceważyć przeciwnika ani sytuacji. Wiedział również, że ma przewagę nad tymi, którzy go nie doceniają. Teraz patrzył na zdjęcie trzech siedemnastoletnich chłopców: Kena Kleina, Johna „Ducha” Asselty i McGuane'a. Wychowali się na przedmieściu Livingston w stanie New Jersey, chociaż McGuane mieszkał na drugim końcu miasta, daleko od Kena i Ducha. Zaprzyjaźnili się w szkole średniej. Zbliżyło ich – chociaż może to za dużo powiedziane – to coś, co dostrzegli w swoich oczach.
Ken Klein był zapamiętałym tenisistą, John Asselta agresywnym zapaśnikiem, a McGuane czarusiem i przewodniczącym rady uczniów. Spojrzał na twarze na zdjęciu. Przedstawiało trzech przystojnych licealistów. Nikt by się nie domyślił prawdy. Kiedy przed kilkoma laty podobni chłopcy wystrzelali pół szkoły, McGuane był zafascynowany reakcją mediów. Świat szukał wygodnej wymówki. Chłopców nazwano outsiderami. Prześladowanymi i dręczonymi. Zaniedbywanymi przez rodziców, maniakami gier komputerowych. Jednak McGuane wiedział, że to wszystko nie miało znaczenia. Może czasy były trochę inne, lecz równie dobrze mogli to być oni – Ken, John i McGuane – ponieważ to nieistotne, czy pochodzisz z dobrej rodziny i jesteś kochanym dzieckiem, czy też musisz walczyć, żeby utrzymać się na powierzchni.
Niektórzy ludzie po prostu mają to w sobie.
Drzwi gabinetu otworzyły się. Wszedł Joe Pistillo ze swoją młodą protegowaną. McGuane uśmiechnął się i schował fotografię.
– Ach, inspektor Javert – powiedział do Pistillo. – Czy wciąż mnie ścigasz za kradzież bochenka chleba?
– Taak – odparł Pistillo. – Oto cały ty, McGuane.
– Niewinnie prześladowany. McGuane skupił uwagę na agentce.
– Powiedz mi, Joe, jak ty to robisz, że zawsze towarzyszy ci taka ładna koleżanka?
– To agent specjalny Claudia Fisher.
– Czarująca – rzekł McGuane. – Proszę, usiądźcie.
– Wolimy postać.
McGuane wzruszył ramionami i opadł na fotel.
– Co mogę dziś dla was zrobić?
– Masz poważne kłopoty, McGuane.
– Naprawdę?
– Tak.
– Przyszliście mi pomóc? Jak miło. Pistillo prychnął.
– Od dawna za tobą chodzę.
– Tak, wiem, ale ja jestem płochy. Dam ci radę: następnym razem przyślij bukiet róż. Przepuść mnie w drzwiach. Zapal świece. Człowiek potrzebuje odrobiny romantyzmu.
Pistillo oparł się pięściami o biurko.
– Chętnie usiadłbym spokojnie i patrzył, jak zżerają cię żywcem. – Przełknął ślinę, usiłując wziąć się w karby. Jednak jeszcze bardziej pragnę zobaczyć, jak gnijesz w więzieniu za to, co zrobiłeś.
McGuane zwrócił się do Claudii Fisher.
– Jest bardzo seksowny, kiedy udaje twardziela, nie uważasz?
– Zgadnij, kogo znaleźliśmy, McGuane.
– Hoffę? Najwyższy czas.
– Freda Tannera.
– Kogo?
Pistillo uśmiechnął się drwiąco.
– Nie udawaj. Taki wielki drab. Pracuje dla ciebie.
– Zdaje się, że jest zatrudniony w ochronie.
– Znaleźliśmy go.
– Nie wiedziałem, że zaginął.
– Zabawne.
– Myślałem, że jest na wakacjach, agencie Pistillo.
– Wiecznych. Znaleźliśmy go w Passaic River. McGuane zmarszczył brwi.
– To niehigieniczne.
– Szczególnie te dwie kule w jego głowie. Znaleźliśmy też niejakiego Petera Appela. Uduszonego. W wojsku był strzelcem wyborowym.
– Każdy robi, co umie.
Tylko jeden uduszony, pomyślał McGuane. Duch pewnie był rozczarowany, kiedy musiał zastrzelić drugiego.
– No cóż, podsumujmy – ciągnął Pistillo. – Mamy tych dwóch zabitych. Plus dwóch sprzątniętych w Nowym Meksyku.
– To już czterech.
– Nawet nie musiałeś liczyć na palcach. Za mało ci płacą, agencie Pistillo.
– Masz mi coś do powiedzenia?
– Mnóstwo – rzekł McGuane. – Przyznaję się. Zabiłem ich wszystkich. Szczęśliwy? Pistillo nachylił się nad biurkiem tak, że ich twarze dzieliły tylko centymetry.
– Idziesz na dno, McGuane.
– A ty jadłeś na obiad zupę cebulową.
– Czy wiadomo ci – powiedział Pistillo, nie cofając się – że Sheila Rogers nie żyje?
– Kto?
Pistillo wyprostował się.
– Racja. Jej też nie znasz. Nie pracuje dla ciebie.
– Pracuje dla mnie wielu ludzi. Jestem biznesmenem.
Pistillo spojrzał na Fisher.
– Chodźmy – powiedział.
– Już wychodzicie?
– Długo na to czekałem – odparł Pistillo. – Jak mówią?
– Zemsta najlepiej smakuje na zimno.
– Tak jak krem cebulowy.
Pistillo znów uśmiechnął się drwiąco.
– Miłego dnia, McGuane.
Wyszli. McGuane nie ruszał się przez dziesięć minut. Jaki był cel tej wizyty? To proste. Wstrząsnąć nim. Znowu go nie docenili. Włączył trzecią linię, bezpieczną, codziennie spraw – dzaną pod kątem podsłuchu. Zawahał się. Wybrał numer. Czyżby wpadł w panikę?
Zważył wszystkie za i przeciw, po czym postanowił zaryzykować. Duch zgłosił się po pierwszym, przeciągłym sygnale:
– Halo?
– Gdzie jesteś?
– Właśnie wysiadłem z samolotu z Vegas.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– O tak.
– Słucham.
– W samochodzie jechała z nimi trzecia osoba – odparł Duch. McGuane podniósł się z fotela.
– Kto?
– Mała dziewczynka – odparł Duch. – Najwyżej jedenasto – lub dwunastoletnia.