Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Byli bardzo do siebie podobni i tak samo ubrani. Nosili spodnie w kolorze, który mój ojciec nazywał „węglowym”, oraz białe koszule i podkoszulki. Koszule mieli rozpięte na tyle, aby siwe włosy na ich piersiach sterczały jak stalowe druty. Wstali i posłali szerokie uśmiechy Squaresowi.

– Pan zapewne jest tym guru Sonay – rzekł jeden. – Joga Squares.

Squares odpowiedział dostojnym skinieniem głowy. Obaj podbiegli do niego i uścisnęli jego dłoń. Prawie spodziewałem się, że uklękną.

– Mamy taśmy z całej tamtej nocy – powiedział wyższy z nich, najwyraźniej oczekując aprobaty. Squares obdarzył go kolejnym łaskawym ukłonem. Poprowadzili nas po cementowej podłodze. Słyszałem popiskiwanie jadących wózków. Wielkie drzwi były otwarte i ładowano skrzynie na ciężarówki. Bracia pozdrawiali każdego napotkanego robotnika, a ci odwzajemniali się tym samym.

Weszliśmy do pomieszczenia bez okien, natomiast ze stojącym na stole ekspresem do kawy. Telewizor z anteną pokojową i magnetowid stały na jednym z tych metalowych wózków, które po raz ostatni widziałem w czasach, kiedy wtaczano je na zajęcia w szkole podstawowej. Wyższy z braci włączył telewizor. Na ekranie pojawiła się zamieć czarno – białych płatków. Wsunął kasetę do magnetowidu.

– Mówił pan, że ten facet był w sklepie około trzeciej, tak?

– Tak nam powiedziano – odparł Squares.

– Nastawiłem na drugą czterdzieści pięć. Taśma przesuwa się bardzo szybko, ponieważ kamera robi jedno zdjęcie co trzy sekundy. Och, a szybki podgląd nie działa. Nie mamy tu też pilota, więc musicie po prostu nacisnąć guzik „play”, kiedy będziecie gotowi. Sądzimy, że chcecie zostać sami, więc wyjdziemy. Nie spieszcie się.

– Może będziemy chcieli zatrzymać kasetę – powiedział Squares.

– Żaden problem. Możemy wykonać kopie.

– Dziękuję.

Jeden z braci znowu uścisnął dłoń Squaresa. Drugi – wcale nie zmyślam – ukłonił się. Potem zostawili nas samych. Podszedłem do magnetowidu i nacisnąłem odtwarzanie. Czarno – białe płatki znikły. Telewizor przestał szumieć. Spróbowałem potencjometru telewizora, ale nagranie było bez dźwięku.

I czarno – białe. Na dole był widoczny zegar. Kamera pokazywała kasę, widzianą z góry. Stała przy niej młoda kobieta z długimi jasnymi włosami. Patrząc, jak porusza się gwałtownymi zrywami, poczułem, że kręci mi się w głowie.

– Jak poznamy tego Owena Enfielda? – zapytał Squares.

– Chyba powinniśmy szukać krótko ostrzyżonego czterdziestolatka…

Wpatrując się w ekran, uświadomiłem sobie, że to zadanie może okazać się łatwiejsze, niż sądziłem. Wszyscy klienci byli staruszkami w strojach do golfa. Zastanawiałem się, czy w

Stonepointe mieszkają sami emeryci. Zanotowałem sobie w myślach, żeby zapytać o to Yvonne Sterno.

Zobaczyliśmy go o 3:08.15. A przynajmniej jego plecy. Miał na sobie szorty i polo z krótkimi rękawami. Nie widzieliśmy jego twarzy, ale był krótko ostrzyżony. Minął kasę i poszedł przejściem między półkami. Czekaliśmy. O 3:09.24 potencjalny Owen Enfield wyszedł zza półek i skierował się do długowłosej blondyny przy kasie. Niósł coś, co wyglądało na półgalonowy karton z mlekiem oraz bochenek chleba. Trzymałem palec na przycisku pauzy, tak że mogłem zatrzymać taśmę i lepiej mu się przyjrzeć.

Nie musiałem.

Charakterystyczna bródka mogła zmylić. Tak samo jak zbyt krótko ścięte siwe włosy. Gdybym przypadkowo przeglądał tę taśmę albo mijał go na ruchliwej ulicy, może bym go nie dostrzegł. Teraz jednak nic nie rozpraszało mojej uwagi. Byłem skupiony. Już wiedziałem. Mimo to nacisnąłem przycisk pauzy.

3:09.51.

Nie było cienia wątpliwości. Stałem jak skamieniały. Nie wiedziałem, czy cieszyć się, czy płakać. Spojrzałem na Squaresa. Nie patrzył na ekran, tylko na mnie. Skinąłem głową, potwierdzając jego podejrzenia.

Owenem Enfieldem był mój brat Ken.

40

Zabrzęczał interkom.

– Panie McGuane? – zapytał recepcjonista, będący jednym z jego ochroniarzy.

– Tak?

– Są tu Joshua Ford i Raymond Cromwell.

Joshua Ford był starszym partnerem spółki Stanford, Cummins i Ford, firmy zatrudniającej ponad trzystu prawników. Tak więc Raymond Cromwell to jeden z jego robiących notatki i pracujących w nadgodzinach podwładnych. Philip obserwował ich obu na monitorze. Ford był postawnym mężczyzną – metr osiemdziesiąt wzrostu, sto dziesięć kilo wagi. Miał reputację twardego, agresywnego i grającego nieczysto przeciwnika. W sposób pasujący do tej charakterystyki poruszał ustami, jakby żuł cygaro. Natomiast Cromwell był młody, mięczakowaty, wymanikiurowany i gładki jak oliwa.

McGuane spojrzał na Ducha, który uśmiechnął się, i McGuane'a przeszedł zimny dreszcz. Znów zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, wciągając w to Asseltę. W końcu uznał, że wszystko w porządku – Duch miał w tym własny interes.

Ponadto Duch był dobry.

Wciąż nie odrywając oczu od tego mrożącego krew w żyłach uśmiechu, McGuane powiedział:

– Proszę przysłać tu samego pana Forda. Proszę upewnić się, że panu Cromwellowi jest wygodnie w poczekalni.

– Tak, panie McGuane.

McGuane zastanawiał się, jak to rozegrać. Nie lubił nieuzasadnionej przemocy, ale też wcale się nie wzdragał przed jej stosowaniem. Była po prostu środkiem prowadzącym do celu. Duch miał rację, mówiąc o ateistach w okopach. Rzecz w tym, że człowiek jest tylko zwierzęciem, prymitywnym organizmem, niewiele różniącym się od swoich protoplastów. Umierasz i cię nie ma. To czysta megalomania uważać, że my, ludzie, w jakiś sposób oszukamy śmierć i, w przeciwieństwie do innych stworzeń, zdołamy ją przetrwać. Oczywiście za życia jesteśmy szczególnym i dominującym gatunkiem, ponieważ jesteśmy najsilniejsi i bezwzględni. Rządzimy tym światem. Jednak wierzyć, że jesteśmy niezwykli w oczach Boga, że zdołamy wkraść się w Jego łaski, całując Go w tyłek, cóż… Może to zabrzmi jak komunistyczne dyrdymały, ale od zarania dziejów właśnie tego rodzaju propagandę stosują bogaci, żeby utrzymać w ryzach biedaków.

Duch ruszył w kierunku drzwi.

Trzeba wykorzystywać każdą okazję, żeby zdobyć przewagę. McGuane często łamał zasady uważane przez innych za nienaruszalne. Na przykład, że nie należy zabijać agenta FBI, prokuratora czy policjanta. McGuane zabijał przedstawicieli wszystkich tych trzech zawodów. Inna zasada zabraniała atakować wpływowych ludzi, którzy mogli narobić kłopotów lub zwrócić na ciebie uwagę.

McGuane tym też się nie przejmował.

Kiedy Joshua Ford otworzył drzwi, Duch trzymał w ręku żelazną pałkę. Miała długość kija do baseballu i mocną sprężynę, która wzmacniała siłę uderzenia. Przy mocniejszym ciosie w głowę czaszka pękała jak skorupka jajka.

Joshua Ford wszedł swobodnym krokiem bogatego człowieka. Uśmiechnął się.

– Panie McGuane.

Philip odpowiedział z uśmiechem:

– Panie Ford.

Wyczuwając czyjąś obecność, Ford odwrócił się do Ducha, odruchowo wyciągając rękę. Duch patrzył gdzie indziej. Uderzył metalową pałką, celując w łydkę. Ford krzyknął i upadł na podłogę jak marionetka, której przecięto sznurki. Duch uderzył go ponownie, tym razem w prawe ramię. Ford stracił czucie w prawej ręce. Duch rąbnął pałką w żebra. Rozległ się głośny trzask. Ford zwinął się w kłębek.

Stojąc na drugim końcu pokoju, McGuane zapytał:

– Gdzie on jest?

Joshua Ford przełknął ślinę i wychrypiał:

– Kto?

Popełnił błąd. Duch trzepnął go w kostkę. Ford zawył. McGuane spojrzał na monitor. Cromwell wygodnie rozsiadł się w poczekalni. Nic nie usłyszy. Nikt nic nie usłyszy.

Duch ponownie uderzył prawnika, trafiając w to samo miejsce. Dał się słyszeć dźwięk przypominający odgłos pękającej pod kołami butelki. Ford wyciągnął rękę, błagając o litość. Przez te wszystkie lata McGuane nauczył się, że najlepiej pobić delikwenta przed rozpoczęciem przesłuchania. Większość ludzi w obliczu tortur usiłuje się wykręcić. Szczególnie ci, którzy są przyzwyczajeni do gadania. Próbują szukać wymówek, półprawd, wiarygodnych kłamstw. Zakładają, że skoro oni są rozsądni, to ich przeciwnik również. Myślą, że uda im się wywinąć.

49
{"b":"101669","o":1}