– Ja… była wolna. On też. Nie mieli powodu…
– On cię zdradził, Will. Spójrz prawdzie w oczy. W najlepszym razie przespał się z kobietą, którą kochałeś. Jaki brat tak postępuje?
– Zerwaliśmy – powtórzyłem rozpaczliwie. – Nie miałem do niej żadnych praw.
– Kochałeś ją.
– To nie ma nic do rzeczy. Patrzyła mi prosto w oczy.
– I kto teraz ucieka?
Zatoczyłem się do tyłu i omal nie upadłem na cementowe schody. Ukryłem twarz w dłoniach. Potrwało to dłuższą chwilę, zanim się pozbierałem.
– Nadal jest naszym bratem.
– Co zamierzasz zrobić? Znaleźć go? Oddać w ręce policji?
– Pomóc mu ukrywać się dalej?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na te pytania. Melissa przeszła obok mnie i otworzyła drzwi, żeby wrócić do pokoju.
– Will? Spojrzałem na nią.
– On już nie jest częścią mojego życia. Przykro mi.
Wtedy, oczami wyobraźni, zobaczyłem ją jako nastolatkę, leżącą na łóżku i paplającą bez opamiętania, rozczochraną, otoczoną zapachem gumy do żucia. Ken i ja siedzieliśmy na podłodze w jej pokoju i robiliśmy miny. Pamiętałem mowę jej ciała. Jeśli leżała na brzuchu i machała nogami w powietrzu, mówiła o chłopakach, prywatkach i tym podobnych bzdurach. Kiedy kładła się na plecach i patrzyła w sufit, zaczynała marzyć. Myślałem o jej marzeniach i o tym, że żadne się nie spełniło.
– Kocham cię – powiedziałem.
Wtedy, jakby czytała w moich myślach, Melissa się rozpłakała.
Nigdy nie zapominamy naszych pierwszych miłości. Moja została zamordowana.
Poznałem Julie Miller, kiedy jej rodzina zamieszkała przy Coddington Terrace. Byłem wtedy w pierwszej klasie Livingston High. Dwa lata później zaczęliśmy umawiać się na randki. Chodziliśmy przez całą trzecią i czwartą klasę liceum. Zwyciężyliśmy w wyborach na najsympatyczniejszą parę w klasie. Byliśmy nierozłączni.
Nasze rozstanie łatwo było przewidzieć. Podjęliśmy studia na różnych uczelniach, przekonani, że nasze uczucie wytrzyma próbę czasu i odległości. Pomyliliśmy się, chociaż trwało to dłużej niż zwykle. Po kilku miesiącach Julie zadzwoniła do mnie i powiedziała, że chce się widywać z innymi ludźmi i że już zaczęła chodzić ze starszym od siebie chłopakiem imieniem – nie żartuję – Buck.
Powinienem się z tym pogodzić. Byłem młody i taka była naturalna kolej rzeczy. Pewnie tak by się stało. W końcu. Pomału zacząłem godzić się z nową sytuacją. Czas i odległość robiły swoje.
Jednak wtedy Julie zginęła i wydawało się, że moje serce nigdy nie wyrwie się z jej śmiertelnego uścisku.
Dopóki nie poznałem Sheili.
Nie pokazałem zdjęcia ojcu.
Wróciłem do mieszkania około dziesiątej wieczorem. Wciąż było puste, duszne i obce. Żadnych wiadomości na automatycznej sekretarce. Jeśli tak miało wyglądać życie bez Sheili, to wcale go nie chciałem.
Kartka papieru z numerem telefonu jej rodziców w Idaho wciąż leżała na biurku. Która godzina może być w Idaho? Nie pamiętałem, jaka jest różnica czasu. Godzina? Dwie? Prawdopodobnie tam była dopiero ósma, a najpóźniej dziewiąta wieczorem.
Nie za późno, żeby zadzwonić.
Usiadłem na krześle i patrzyłem na telefon, jakby mógł mi poradzić, co powinienem zrobić. Nie poradził. Wziąłem do ręki kartkę papieru. Przypomniałem sobie, że gdy powiedziałem Sheili, żeby zadzwoniła do rodziców, nagle zbladła. To było wczoraj. Zaledwie wczoraj. Rozważałem sytuację i pierwsze, co przyszło mi do głowy, to że zapytam matkę. Ona będzie wiedziała.
Znów pogrążyłem się w smutku.
W końcu zrozumiałem, że muszę zacząć działać. Jedyne co w tej chwili mogłem zrobić, to zatelefonować do rodziców Sheili.
Po trzecim dzwonku odezwał się kobiecy głos.
– Halo? Odchrząknąłem.
– Pani Rogers? Chwila ciszy.
– Tak.
– Nazywam się Will Klein.
Czekałem, sprawdzając, czy moje nazwisko coś jej mówi. Jeśli tak było, nie dała tego po sobie poznać.
– Jestem przyjacielem pani córki.
– Której córki?
– Sheili.
– Rozumiem. O ile mi wiadomo, ona jest w Nowym Jorku.
– Zgadza się.
– Stamtąd pan dzwoni?
– Tak.
– Co mogę dla pana zrobić, panie Klein? Dobre pytanie. Sam tego nie wiedziałem.
– Czy domyśla się pani, gdzie ona może być?
– Nie.
– Nie widziała jej pani i z nią nie rozmawiała?
– Znużonym głosem wyjaśniła:
– Nie widziałam się i nie rozmawiałam z Sheilą od lat.
Otworzyłem usta, zamknąłem je, próbowałem znaleźć jakiś sposób. Na próżno.
– Czy pani wie, że ona zaginęła?
– Owszem, policja się z nami skontaktowała.
Przełożyłem słuchawkę do drugiej ręki i przycisnąłem ją do ucha.
– Powiedziała im pani coś istotnego?
– Istotnego?
– Czy domyśla się pani, gdzie mogła się podziać? Dokąd uciekła? Czy ma jakichś przyjaciół lub krewnych, którzy mogliby jej pomóc?
– Panie Klein?
– Tak?
– Sheila już od dawna nie jest częścią naszego życia.
– Dlaczego?
To pytanie samo wyrwało mi się z ust. Spodziewałem się stanowczej repliki, jasnego i wyraźnego „to nie pański interes”. Jednak po drugiej stronie znów zapadła cisza. Próbowałem ją przeczekać, ale rozmówczyni była w tym lepsza ode mnie.
– Ona… po prostu… – zacząłem się jąkać -…jest taką cudowną osobą.
– Jest pan dla niej kimś więcej niż tylko znajomym, panie Klein?
– – Tak Policjanci wspominali, że Sheila mieszka z jakimś mężczyzną. Zakładam, że mówili o panu?
– Jesteśmy razem prawie rok.
– Mam wrażenie, że martwi się pan o nią.
– Martwię się.
– Zatem kocha ją pan?
– Bardzo.
– Nie rozmawiała z panem o swojej przeszłości. Nie byłem pewien, co na to odpowiedzieć.
– Po prostu usiłuję zrozumieć – wykrztusiłem.
– To niełatwe – odparła. – Nawet ja tego nie rozumiem.
Mój sąsiad wybrał sobie akurat ten moment, żeby włączyć wieżę stereo na cały regulator. Od basów zadrżały ściany. Rozmawiałem przez przenośny telefon, odszedłem więc w drugi koniec pokoju.
– Chcę jej pomóc.
– Pozwoli pan, że o coś zapytam, panie Klein.
Ton jej głosu sprawił, że mocniej ścisnąłem słuchawkę.
– Agent, który tu przyszedł – ciągnęła – powiedział, że nic o tym nie wiedzą.
– O czym?
– O Carly – powiedziała pani Rogers. – O tym, gdzie jest. Zbiła mnie z tropu.
– Kim jest Carly?
Znów długa chwila ciszy.
– Mogę coś panu poradzić, panie Klein?
– Kim jest Carly? – powtórzyłem.
– Niech pan żyje własnym życiem i zapomni o mojej córce. Rozłączyła się.
8
Wyjąłem z lodówki butelkę jasnego piwa i rozsunąłem szklane drzwi. Wyszedłem na to, co agent nieruchomości optymistycznie nazwał „tarasem”. Było mniej więcej wielkości kołyski dla niemowlęcia. Mogła zmieścić się tam jedna osoba, może dwie, gdyby stały bardzo spokojnie. Oczywiście nie było tam krzeseł, a ponieważ mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze, widok też nie zachwycał. Mimo to można było wyjść na powietrze, co lubiłem robić.
W nocy Nowy Jork jest dobrze oświetlony i wygląda nierealnie w tej błękitno – czarnej poświacie. Być może to miasto nigdy nie śpi, lecz sądząc po mojej ulicy, czasem ucina sobie drzemkę. Przy krawężniku tłoczyły się zaparkowane samochody, zderzak w zderzak, jakby zaciekle walcząc o pozycję jeszcze długo po odejściu swoich właścicieli. Noc pulsowała i szumiała. Słyszałem dźwięki muzyki, szczęk talerzy w pizzerii po drugiej stronie, a także miarowy, chociaż teraz cichszy, szum dobiegający z West Side Highway. Manhattańska kołysanka.
Nie mogłem zebrać myśli. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie miałem pojęcia, jak powinienem postąpić. Rozmowa z matką Sheili przyniosła więcej pytań niż odpowiedzi. Słowa Melissy wciąż sprawiały mi ból, ale zadała mi istotne pytanie: Co zamierzam zrobić, wiedząc, że Ken żyje?
Oczywiście zamierzałem go odszukać.
Nie jestem detektywem i nie mam potrzebnych do tego umiejętności. Zresztą, gdyby Ken chciał, by go odnaleziono, sam by się pojawił. Poszukiwania mogły doprowadzić do nieszczęścia.