Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Hm. Zatem wygląda na to, że cała rodzina zniknęła.

– Tak.

– Jeszcze jedno, Will.

– Co takiego?

– Stonepointe to zamknięta społeczność. Prawie samowystarczalna.

– To znaczy?

– Znasz QuickGo, tę sieć domów spożywczych?

– Jasne – odparłem. – Tu też je mamy.

Squares zdjął okulary i spojrzał na mnie pytająco. Wzruszyłem ramionami, a on się przysunął.

– No więc, na skraju osiedla jest duży sklep QuickGo powiedziała Yvonne. – Prawie wszyscy mieszkańcy się w nim zaopatrują.

– I co?

– Jedna z sąsiadek przysięga, że widziała tam Owena Enfielda o trzeciej w dniu morderstwa.

– Nie nadążam, Yvonne.

– Chodzi o to, że we wszystkich placówkach QuickGo są zainstalowane kamery. – Zamilkła i po chwili dodała: Teraz nadążasz?

– Taak, myślę, że tak.

– Już to sprawdziłam – ciągnęła. – Nagrane kasety przechowują przez miesiąc.

– Zatem gdybyśmy zdobyli taśmę, moglibyśmy przyjrzeć się panu Enfieldowi.

– Owszem, gdyby. Dyrektor sklepu stanowczo oświadczył, że mi ich nie udostępni.

– Musi być jakiś sposób – zauważyłem.

– Jestem otwarta na propozycje, Will. Squares położył dłoń na moim ramieniu.

– W czym rzecz?

Zasłoniłem dłonią słuchawkę i wyjaśniłem mu.

– Znasz kogoś związanego z QuickGo? – zapytałem.

– Choć to może zabrzmi niewiarygodnie, ale nie.

Do licha. Yvonne zaczęła podśpiewywać hymn QuickGo, jedną z tych potwornych melodyjek, które wpadają ci w ucho i rykoszetują w czaszce, bezskutecznie szukając wyjścia. Przypomniałem sobie ich najnowszą kampanię reklamową, której towarzyszy przeróbka tej starej melodii. Dodali gitarę elektryczną, syntezator i gitarę basową oraz popularną piosenkarkę pop, znaną jako Sonay.

Chwileczkę. Sonay.

Squares spojrzał na mnie.

– Co jest?

– Myślę, że jednak będziesz mógł mi pomóc – odparłem.

33

Sheila i Julie należały do korporacji Chi Gamma. Miałem jeszcze samochód wypożyczony na nocną wyprawę do Livingston, więc Katy i ja postanowiliśmy odbyć dwugodzinną przejażdżkę do Haverton College w Connecticut i spróbować czegoś się dowiedzieć.

Nieco wcześniej zadzwoniłem do tamtejszego dziekanatu, żeby sprawdzić kilka faktów. Uzyskałem informację, że opiekunką korporacji była wówczas niejaka Rose Baker. Pani Baker przed trzema laty odeszła na emeryturę i przeprowadziła się do domku w miasteczku akademickim, naprzeciw uczelni. Spotkanie z nią miało być głównym celem naszej wycieczki. Stanęliśmy przed siedzibą Chi Gamma. Pamiętałem ją z moich zbyt rzadkich wizyt w czasach studiów w Amherst College. Na pierwszy rzut oka było widać, że to siedziba korporacji. Od frontu biegła biała kolumnada z łagodnymi karbowaniami, nadającymi całości kobiecy wygląd. Nie wiadomo czemu skojarzyła mi się z tortem weselnym.

Natomiast domek Rose Baker był – delikatnie mówiąc – znacznie mniej okazały. Niegdyś czerwone ściany były teraz bure. Zasłony w oknach wyglądały, jakby poszarpał je kot. Z gontów łuszczyła się farba, jakby dom cierpiał na przewlekły łojotok.

W innych okolicznościach umówiłbym się na spotkanie. W serialach telewizyjnych nigdy tego nie robią. Detektyw przyjeżdża, a rozmówca zawsze jest w domu. Dotychczas uważałem to za przejaw braku wyobraźni i realizmu, ale teraz popatrzyłem na to inaczej. Po pierwsze, gadatliwa dama z dziekanatu poinformowała mnie, że Rose Baker rzadko wychodzi z domu, a jeżeli już, to raczej niedaleko. Po drugie – i sądzę, że to ważniejszy powód – gdybym zadzwonił do Rose Baker, a ona zapytała, dlaczego chcę z nią rozmawiać, co bym odpowiedział? Cześć, pogadajmy o morderstwie? Nie, lepiej pokazać się z Katy i zobaczyć, co z tego wyniknie. Jeśli jej nie zastaniemy, zawsze możemy przejrzeć archiwa w bibliotece albo odwiedzić siedzibę korporacji. Nie miałem pojęcia, co to mogłoby nam dać, ale i tak poruszałem się po omacku.

Podchodząc do drzwi Rose Baker, mimo woli zazdrościłem obładowanym plecakami studentom, których widziałem krążących tu i ówdzie. Bardzo dobrze wspominam czasy college'u. Wszystko mi się tam podobało. Lubiłem przestawać z rozlazłymi, leniwymi kolegami. Podobało mi się życie na własną rękę, zwlekanie z praniem, jadanie pizzy o północy. Uwielbiałem pogawędki z otwartymi, hipisowatymi profesorami. Kochałem dyskutować o wzniosłych ideach i surowych prawdach życia, które nigdy nie miały prawa wstępu na zielone tereny naszego uniwersyteckiego miasteczka.

Kiedy stanęliśmy na opatrzonej wesołym powitalnym napisem wycieraczce, usłyszałem znajomą piosenkę, sączącą się przez drewniane drzwi. Skrzywiłem się i nadstawiłem ucha. Dźwięki były stłumione, ale brzmiały jak piosenka Eltona Johna – ta zatytułowana Candle In the Wind z klasycznego podwójnego albumu Goodbye Yellow Brick Road. Zapukałem do drzwi.

Kobiecy głos rzucił śpiewnie:

– Chwileczkę!

Po kilku sekundach drzwi stanęły otworem. Rose Baker była zapewne po siedemdziesiątce i

– co mnie zdziwiło – ubrana jak na pogrzeb. Cały jej strój, od wielkiego kapelusza z szerokim rondem i woalką, po buty na płaskim obcasie, był czarny. Róż na policzkach wyglądał jak obficie nałożona farba z aerozolowego pojemnika. Umalowane usta tworzyły idealnie równe „o”, a oczy były jak spodki, tak jakby jej twarz zastygła w przestrachu.

– Pani Baker? – zapytałem. Podniosła woalkę.

– Tak?

– Nazywam się Will Klein. To jest Katy Miller.

Spojrzenie wielkich jak spodki oczu powędrowało do Katy i znieruchomiało.

– Czy przyszliśmy w nieodpowiedniej chwili? Moje pytanie ją zaskoczyło.

– Wcale nie.

– Chcielibyśmy porozmawiać z panią, jeśli można.

– Katy Miller – powtórzyła, wciąż nie odrywając od niej oczu.

– Tak, proszę pani – powiedziałem.

– Siostra Julie.

To nie było pytanie, ale Katy mimo to kiwnęła głową. Rose Baker szeroko otworzyła drzwi.

– Proszę wejść.

Weszliśmy z Katy do salonu i stanęliśmy jak wryci, zaskoczeni tym, co zobaczyliśmy.

Księżna Di była wszędzie. Cały pokój był zasłany, wytapetowany, wyłożony rozmaitymi drobiazgami związanymi z księżną Dianą. Oczywiście znajdowały się tam zdjęcia, ale także komplety do herbaty, pamiątkowe plakietki, haftowane poduszki, lampy, figurki, książki, naparstki, kieliszki (cóż za szczególny przejaw szacunku), szczoteczki do zębów (fe!), latarki, okulary przeciwsłoneczne, solniczki i pieprzniczki, co tylko chcesz. Zdałem sobie sprawę z tego, że piosenka, którą słyszymy, to nie oryginalny klasyczny utwór Eltona Johna i Berniego Taupina, ale jej nowsza aranżacja stworzona ku czci lady Di, żegnająca „naszą Angielską Różę”. Czytałem gdzieś, że ta wersja ku pamięci księżnej Diany była najlepiej sprzedającym się singlem w historii. To coś mówi, chociaż nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć co. Rose Baker zapytała:

– Pamiętacie, kiedy zginęła księżna Diana?

Spojrzałem na Katy. Ona na mnie. Oboje kiwnęliśmy głowami.

– Czy pamiętacie, jak opłakiwał ją cały świat? Ponownie skinęliśmy głowami.

– Dla większości ludzi ten żal i żałoba były przejściowe. Minęły po kilku dniach, może po tygodniu lub dwóch. A potem – pstryknęła palcami jak magik, a jej oczy wydawały się przy tym jeszcze większe – zapomnieli o niej. Jakby nigdy nie istniała.

Popatrzyła na nas, czekając na pokorne potwierdzenie. Z trudem powstrzymałem chichot.

– Jednak dla niektórych z nas Diana, księżna Walii, była prawdziwym aniołem. Może za dobrym dla tego świata. Nigdy jej nie zapomnimy. Będziemy zawsze palić świeczkę.

Otarła łzę. Na usta cisnęła mi się sarkastyczna uwaga.

– Proszę – powiedziała – usiądźcie. Macie ochotę na filiżankę herbaty? Oboje z Katy uprzejmie odmówiliśmy.

– A może biszkopta?

Wyjęła talerz w biszkoptami w kształcie – oczywiście – profili księżnej Diany. Włącznie z koroną. Wymówiliśmy się jeszcze uprzejmiej, nie mając ochoty żywić się martwą lady Di. Postanowiłem wziąć byka za rogi.

41
{"b":"101669","o":1}