– Interesująca teoria. Stanęła na baczność.
– Masz jakiś motyw? – zapytał.
– Musiał ją uciszyć.
– Dlaczego?
– Z powodu tego, co zdarzyło się w Albuquerque. Oboje przez chwilę przetrawiali to stwierdzenie.
– Nie jestem przekonany – powiedział Pistillo.
– Ja też nie.
– Jednak zgadzamy się, że Will Klein wie więcej, niż mówi.
– Na pewno.
Pistillo powoli wypuścił powietrze z płuc.
– Tak czy inaczej, musimy przekazać mu złe wieści o śmierci panny Rogers.
– Właśnie.
– Zadzwoń do szefa policji w Utah.
– W Idaho.
– Obojętnie. Niech zawiadomi rodzinę. Potem niech wsadzi ich do samolotu, żeby przylecieli tu w celu zidentyfikowania zwłok.
– A co z Willem Kleinem? Pistillo zastanowił się.
– Spróbuję porozmawiać ze Squaresem. Może on nam pomoże.
18
Po przybyciu ciotki Selmy i wuja Murraya, ojciec i ja unikaliśmy się. Myślę, że dałem jasno do zrozumienia, że kocham ojca. A mimo to jakaś maleńka cząstka mojego umysłu obwinia go o śmierć matki. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, i trudno mi się do tego przyznać, ale od czasu gdy zachorowała, patrzyłem na niego inaczej. Jakby zrobił za mało. Może winiłem go o to, że nie uratował jej po śmierci Julie Miller. Nie był wystarczająco silny. Nie był dość dobrym mężem. Czy prawdziwa miłość nie pomogłaby mamie wyzdrowieć, nie podniosła jej na duchu?
Jak już powiedziałem, to irracjonalne.
Drzwi mojego mieszkania były uchylone tylko odrobinę, ale stanąłem jak wryty. Zawsze zamykam je na klucz, bo przecież mieszkam w budynku bez dozorcy, na Manhattanie, ale ostatnio miałem tyle na głowie… Może zapomniałem to zrobić, spiesząc na spotkanie z Katy Miller. Nie byłoby w tym niczego dziwnego. Ponadto zatrzask czasem się zacina. Może po prostu niedokładnie zatrzasnąłem drzwi.
Uznałem taką możliwość za mało prawdopodobną.
Oparłem rękę o skrzydło i lekko popchnąłem. Myślałem, że zaskrzypią. Nie. Mimo to usłyszałem jakiś cichy dźwięk. Wetknąłem głowę w drzwi i natychmiast poczułem, że wnętrzności zmieniają mi się w bryłę lodu.
Światło było zgaszone, a zasłony zaciągnięte, więc wewnątrz panował mrok. Nie, nie było tam niczego niezwykłego – a raczej niczego, co zdołałbym zobaczyć. Pozostałem na korytarzu, ale głębiej wsunąłem głowę.
Słyszałem muzykę.
Co samo w sobie nie byłoby powodem do niepokoju. Wychodząc z mieszkania, nie zostawiam grającej wieży, tak jak niektórzy dbający o bezpieczeństwo nowojorczycy, ale przyznaję, że często bywam roztargniony. Mogłem zostawić włączony odtwarzacz kompaktowy.
Przeszedł mnie zimny dreszcz, ponieważ rozpoznałem utwór.
Właśnie to mnie tak poruszyło. Z odtwarzacza płynęły dźwięki – usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatnio słyszałem ten utwór – Don 't Fear the Reaper. Zadrżałem.
Ulubiona piosenka Kena w wykonaniu Blue Oyster Cult, kapeli heavymetalowej, chociaż utwór, zresztą najsłynniejszy, był nieco stonowany, prawie uduchowiony. Ken zwykł brać rakietę tenisową i udawać, że gra gitarowe solówki. Wiedziałem, że nie mam tego utworu na żadnej z moich płyt.
Co tu się działo, do diabła?
Jak już powiedziałem, było ciemno. Wszedłem, czując się jak idiota. Hm. Czemu po prostu nie zapalisz światła, tępaku? Czy nie byłby to dobry pomysł?
Gdy sięgałem do kontaktu, wewnętrzny głos ostrzegł: a może powinieneś uciec? Ile razy oglądaliśmy to na ekranie? Zabójca ukrywa się w domu. Głupia nastolatka, znalazłszy ciało po – zbawionej głowy przyjaciółki, dochodzi do wniosku, że będzie to najlepsza chwila na przechadzkę po ciemnym domu, zamiast uciec z wrzaskiem, gdzie pieprz rośnie.
Muzyka ucichła po gitarowej solówce. Czekałem w ciszy. Trwała krótko. Odtwarzacz znowu się uruchomił. Rozległy się dźwięki tego samego utworu.
Co tu się dzieje, do diabła?
Uciec z wrzaskiem – tak powinienem postąpić. Tylko że jeszcze nie znalazłem żadnego bezgłowego ciała. Jak więc to rozegrać? Co właściwie powinienem zrobić? Wezwać policję? Co im powiem? No cóż, odtwarzacz grał ulubioną piosenkę mojego brata, więc postanowiłem z wrzaskiem wybiec na korytarz. Możecie przyjechać jak najprędzej, z bronią gotową do strzału? Uhm, pewnie, już jedziemy.
Wzięliby mnie za wariata.
Nawet gdyby założyć, że ktoś włamał się do środka, że w moim mieszkaniu wciąż przebywa intruz, który przyniósł własną płytę…
No cóż, kto mógł nim być?
Serce biło mi mocno, gdy oczy oswajały się z ciemnością. Postanowiłem nie zapalać świateł. Jeśli był tu jakiś intruz, to nie powinienem stać się łatwym celem. A może, włączając światło, wypłoszyłbym go z kryjówki?
Chryste, nie jestem w tym dobry.
Ostatecznie postanowiłem nie zapalać światła.
No dobra, rozegrajmy to w ten sposób. Światło pozostaje zgaszone. Co dalej?
Trzeba podążać za muzyką. Dochodziła z mojej sypialni. Ruszyłem w tym kierunku. Drzwi były zamknięte. Podszedłem do nich ostrożnie. Nie zamierzałem okazać się kompletnym idiotą. Drzwi wejściowe otworzyłem na oścież i tak je zostawiłem, na wypadek gdybym musiał wrzeszczeć lub uciekać.
Pokonałem metr. Potem drugi. Buck Dharma z Blue Oyster Cult (fakt, że pamiętałem nie tylko jego pseudonim, ale i to, że naprawdę nazywał się Donald Roeser, wiele mówił o moim dzieciństwie), śpiewał, że możemy być tacy jak oni, jak Romeo i Julia.
Innymi słowy – martwi.
Wreszcie dotarłem do drzwi sypialni i je pchnąłem. Nie drgnęły. Będę musiał przekręcić metalową gałkę. Zerknąłem przez ramię. Drzwi wejściowe wciąż były otwarte na oścież. Przekręciłem gałkę najciszej, jak się dało, ale i tak jej zgrzyt wydał mi się głośny niczym strzał z działa.
Lekko pchnąłem drzwi i puściłem gałkę. Muzyka była teraz głośniejsza. Czyste i wyraźne tony. Zapewne z odtwarzacza CD, który Squares sprezentował mi na urodziny dwa lata temu. Wetknąłem głowę w drzwi, żeby rzucić okiem, a wtedy ktoś chwycił mnie za włosy.
Ledwie zdążyłem jęknąć. Ktoś pociągnął mnie tak gwałtownie, że straciłem równowagę. Z rękami wyciągniętymi jak Superman przeleciałem przez pokój i z łoskotem wylądowałem na brzuchu. Powietrze ze świstem uszło mi z płuc. Próbowałem przetoczyć się na bok, ale on – bo zakładałem, że to mężczyzna – już mnie dopadł. Kolanami przycisnął mi plecy i objął ręką szyję. Usiłowałem się opierać, ale był niewiarygodnie silny. Zacisnął chwyt i zacząłem się dusić.
Nie mogłem się poruszyć. Znalazłem się na jego łasce, a on opuścił głowę tak, że czułem jego oddech. Zrobił coś drugą ręką, wzmacniając lub zmieniając chwyt, po czym nacisnął. Myślałem, że zmiażdży mi krtań. Oczy wyszły mi na wierzch. Usiłowałem oderwać jego ręce. Daremnie. Chciałem wbić paznokcie w jego przedramię, ale równie dobrze mógłbym próbować przebić palcem mahoniową deskę. Łomotało mi w skroniach, ból stawał się nie do zniesienia. Szarpałem jego ręce. Napastnik nie rozluźniał chwytu. Miałem wrażenie, że czaszka zaraz rozleci mi się na kawałki. Nagle usłyszałem głos:
– Cześć, Willie. Ten głos.
Natychmiast go poznałem. Nie słyszałem go… Chryste, usiłowałem sobie przypomnieć… Dziesięć, może piętnaście lat? Przynajmniej od śmierci Julie. Są jednak pewne dźwięki, najczęściej ludzkie głosy, które przechowujemy w specjalnej części kory mózgowej, na półce z najważniejszymi wiadomościami, i gdy tylko je usłyszymy, natychmiast naprężamy wszystkie mięśnie, wyczuwając niebezpieczeństwo.
Nagle puścił moją szyję. Rozciągnąłem się na podłodze, dławiąc się i krztusząc, usiłując złapać
oddech. Zszedł ze mnie i się roześmiał.
– Straciłeś formę, Willie.
Na czworakach umknąłem pod ścianę. Wzrok potwierdził to, co już powiedział mi słuch. Nie wierzyłem własnym oczom.
– John? – powiedziałem. – John Asselta? – Zmienił się, ale nie mogłem się mylić. Uśmiechnął się samymi wargami. Miałem wrażenie, że przeniosłem się w przeszłość.
Poczułem strach, jakiego nie doświadczyłem od czasu dzieciństwa. Duch – bo tak wszyscy go nazywali, chociaż nikt nie miał odwagi mówić mu tego w oczy – zawsze tak na mnie działał. Sądzę, że nie tylko na mnie. Przerażał prawie wszystkich, ale ja byłem chroniony jako młodszy brat Kena. Duchowi to wystarczało.