Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Zawsze byłem słabeuszem. Przez całe życie unikałem fizycznej konfrontacji. Niektórzy twierdzą, że to uczyniło mnie mądrym i dojrzałym. To nie tak. Rzecz w tym, że jestem tchórzem. Boję się przemocy. Być może to normalne – instynkt samozachowawczy i tak dalej – ale i tak się tego wstydzę. Mój brat, który był najlepszym przyjacielem Ducha, miał w sobie tę godną pozazdroszczenia agresję, która odróżnia zwycięzców od słabeuszy. Na przykład grał w tenisa niczym młody John McEnroe, z tą jego bojowością, zaciętością, wolą zwycięstwa i czasami za daleko idącą chęcią rywalizacji. Nawet jako dziecko Ken był gotów walczyć do ostatniego tchu i wdeptać przeciwnika w ziemię. Ja nigdy taki nie byłem.

Podniosłem się z podłogi. Asselta też wstał i rozłożył ramiona.

– Nie powitasz starego przyjaciela, Willie?

Podszedł i zanim zdążyłem zareagować, uścisnął mnie. Był bardzo niski, miał dziwnie długi tors i krótkie ramiona. Policzkiem sięgał mi do piersi.

– Sporo czasu – rzekł.

Nie wiedziałem, co powiedzieć, od czego zacząć.

– Jak tu wszedłeś?

– Co? – puścił mnie. – Och, drzwi były otwarte. Przepraszam, że tak się do ciebie zakradłem, ale… – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Nic się nie zmieniłeś, Willie.

– Wciąż dobrze wyglądasz.

– Nie powinieneś tak…

Przechylił głowę na bok i przypomniałem sobie, że zazwyczaj uderzał bez ostrzeżenia. John Asselta chodził do jednej klasy z Kenem i ukończył liceum w Livingston dwa lata przede mną. Był kapitanem drużyny zapaśników, a przez dwa lata z rzędu mistrzem okręgu Essex w wadze lekkiej. Zapewne zaszedłby wysoko, ale został zdyskwalifikowany za celowe wywichnięcie barku przeciwnikowi. Było to jego trzecie wykroczenie; rywal wrzeszczał z bólu. Zapamiętałem, że niektórzy kibice pochorowali się na widok bezwładnie zwisającej kończyny. Pamiętałem też uśmieszek Asselty, kiedy jego przeciwnika wywożono na noszach.

Mój ojciec twierdził, że Duch ma kompleks Napoleona. To wyjaśnienie wydawało mi się zbytnim uproszczeniem. Nie wiem, jak było naprawdę: czy Duch chciał coś sobie udowodnić, miał dodatkowy chromosom Y, czy po prostu był najpaskudniejszym sukinsynem na świecie. Tak czy inaczej, z całą pewnością był psycholem.

Nie da się tego inaczej ująć. Lubił ranić ludzi. Roztaczał wokół siebie atmosferę destrukcji. Nawet najwięksi zabijacy omijali go z daleka. Nie należało patrzeć mu w oczy ani wchodzić w drogę, bo nigdy nie było wiadomo, co może go sprowokować. Potrafił uderzyć bez ostrzeżenia.

– Złamać nos. Kopnąć w jądra. Wydrapać oczy. Zaatakować od tyłu.

Kiedy byłem w drugiej klasie, posłał Milta Sapersteina do szpitala ze wstrząsem mózgu. Saperstein, ofermowaty pierwszoklasista noszący w kieszonce wkładkę chroniącą przed zabrudzeniem długopisem, popełnił błąd, opierając się o szafkę Ducha. Ten uśmiechnął się i darował mu, poklepawszy go po plecach. Nieco później tego samego dnia Saperstein szedł korytarzem z klasy do klasy, a wtedy Duch skoczył na niego od tyłu i uderzył. Saperstein nawet nie wiedział, co się stało. Upadł, a wtedy Duch ze śmiechem kopnął go w głowę. Musieli zawieźć Milta na pogotowie w St. Barnabus.

Nikt niczego nie widział.

Kiedy Duch miał czternaście lat – jak głosiła wieść – zabił psa sąsiadów, wpychając mu fajerwerki w odbyt. Jednak najgorsza, znacznie gorsza od wszelkich innych plotek była ta, że Duch, mając zaledwie dziesięć lat, zadźgał kuchennym nożem niejakiego Daniela Skinnera. Podobno Skinner, o kilka lat starszy od Ducha, zaczepiał go, a Duch pchnął go nożem w serce. Mówiono, że spędził potem jakiś czas w poprawczaku i w szpitalu psychiatrycznym, ale to wcale mu nie pomogło. Ken utrzymywał, że nic o tym nie wie. Kiedyś zapytałem o to ojca, ale on nie potwierdził ani nie zaprzeczył.

– Czego chcesz, John? – spytałem, próbując odciąć się od przeszłości.

Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego mój brat się z nim przyjaźnił. Rodzice nie akceptowali tej znajomości, chociaż Duch potrafił być czarujący. Miał jasną karnację albinosa – stąd przezwisko – dodającą uroku delikatnym rysom twarzy, długie rzęsy i dołek w brodzie i wyglądał jak ucieleśnienie niewinności. Słyszałem, że po szkole poszedł do wojska. Podobno brał udział w tajnych operacjach jednostek specjalnych lub coś w tym rodzaju, ale nikt nie wiedział o tym nic pewnego. Znów przechylił głowę.

– Gdzie jest Ken? – zapytał tym jedwabistym głosem kaznodziei. Nie odpowiedziałem.

– Wyjechałem na długo, Willie. Za morze.

– Co robiłeś? – zapytałem. Znowu błysnął zębami w uśmiechu.

– Teraz wróciłem i pomyślałem sobie, że odszukam mojego najlepszego przyjaciela z dawnych lat – odrzekł, nie od powiadając na moje pytanie.

Nagle przypomniałem sobie, jak zeszłej nocy stałem na balkonie. Człowiek patrzący na mnie z drugiej strony ulicy to musiał być on.

– No więc, Willie, gdzie mogę go znaleźć?

– Nie wiem.

Przyłożył dłoń do ucha.

– Przepraszam?

– Nie mam pojęcia, gdzie on jest.

– Jak to możliwe? Jesteś jego bratem. Bardzo cię kochał.

– Czego chcesz, John?

– Powiedz mi – rzekł i znów pokazał białe zęby co stało się z twoją szkolną miłością, Julie Miller? Chajtnęliście się?

Wytrzeszczyłem oczy. Wciąż się uśmiechał. Wiedziałem, że ze mnie kpi. To dziwne, ale on i Julie się przyjaźnili. Nie mogłem tego zrozumieć. Julie twierdziła, że dostrzega w nim głębię pod powłoczką psychozy. Kiedyś zażartowałem, że pewnie wyjęła mu cierń z łapy. Teraz zastanawiałem się, jak to rozegrać. Brałem pod uwagę ucieczkę, ale wiedziałem, że nie zdążyłbym dopaść drzwi. Wiedziałem też, że sobie z nim nie poradzę.

– Długo cię nie było? – zapytałem.

– Całe lata, Willie.

– Kiedy ostatni raz widziałeś Kena? Udał głęboki namysł.

– Och, chyba jakieś… dwanaście lat temu? Od tego czasu byłem za morzem. Nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu.

– Uhm. Zmrużył oczy.

– To brzmi tak, jakbyś mi nie wierzył. – Przysunął się bliżej. O mało nie odskoczyłem. – Boisz się mnie?

– Nie.

– Nie ma tu starszego brata, który by cię obronił, Willie.

– I nie jesteśmy już w liceum, John. Spojrzał mi w oczy.

– Myślisz, że świat jest teraz inny? Usiłowałem się trzymać.

– Wyglądasz na przestraszonego, Willie.

– Wynoś się – powiedziałem.

Zaskoczył mnie. Opadł na podłogę i podciął mi nogi. Runąłem na wznak. Zanim zdążyłem się poruszyć, założył mi dźwignię na rękę. Nacisnął z całej siły, pokonując opór bicepsu. Wyłamywał mi rękę w stawie łokciowym. Poczułem przeszywający ból.

Usiłowałem się wyrwać. Zmienić pozycję. Cokolwiek, byle ten nacisk zelżał. W pewnym momencie Duch powiedział lodowatym głosem:

– Przekaż mu, że już dość chowania się, Willie. Że może stać się krzywda innym ludziom. Takim jak ty albo twój ojciec lub siostra. A może nawet ta mała Millerówna, z którą spotkałeś się dzisiaj. Przekaż mu to.

Był szybki jak błyskawica. Jednym płynnym ruchem puścił moją rękę i uderzył mnie pięścią w twarz. Miałem wrażenie, że eksplodował mi nos. Zakręciło mi się w głowie. Może na chwilę straciłem przytomność, sam nie wiem.

Kiedy znów podniosłem głowę, Ducha już nie było.

26
{"b":"101669","o":1}