– Wydaje się, że to dobry punkt wyjścia – przytaknęła. Wyjaśnisz mi, dlaczego się tym interesujesz?
Zastanowiłem się.
– Jesteś gotowa wepchnąć kij w mrowisko, Yvonne?
– Tak, Will. Jestem.
– A jesteś w tym dobra?
– Mam ci zademonstrować?
– Pewnie.
– Może dzwonisz z Nowego Jorku, ale pochodzisz z New Jersey. Założyłabym się – chociaż pewnie mieszka tam więcej niż jeden Will Klein – że jesteś bratem tego słynnego mordercy.
– Podejrzanego o morderstwo – sprostowałem. – Skąd wiesz?
– Mam w komputerze bazę artykułów prasowych. Wprowadziłam twoje nazwisko i oto co wyszło. W jednym z artykułów wspomniano, że mieszkasz teraz na Manhattanie.
– Mój brat nie miał z tym nic wspólnego.
– Jasne, nie zamordował też waszej sąsiadki, tak?
– Nie o tym mówię. Podwójne morderstwo nie ma z nim nic wspólnego.
– Więc co cię z tym łączy? Westchnąłem.
– Inna bardzo bliska mi osoba.
– Kto?
– Moja dziewczyna. To jej odciski palców znaleziono na miejscu zbrodni.
W tle znowu usłyszałem dzieci. Wyglądało na to, że biegają po pokoju, wyjąc jak stado kojotów. Tym razem Yvonne Sterno ich nie uciszała.
– A więc to twoją dziewczynę znaleziono martwą w Nebrasce?
– Tak.
– I dlatego interesujesz się tą sprawą?
– Między innymi.
– A jakie są te inne powody?
Jeszcze nie byłem gotowy mówić jej o Carly.
– Znajdź Enfielda – powiedziałem.
– Jak ona się nazywała, Will? Twoja dziewczyna.
– Po prostu go znajdź.
– Hej, chcesz, żebyśmy pracowali razem? Jeśli tak, to nie ukrywaj tego przede mną. I tak mogę to w pięć sekund znaleźć w Internecie. Powiedz mi.
– Rogers – powiedziałem. – Nazywała się Sheila Rogers. Usłyszałem stukanie klawiszy.
– Zrobię, co będę mogła, Will – obiecała. – Trzymaj się, zadzwonię niebawem.
30
Miałem dziwny półsen.
„Półsen”, ponieważ właściwie nie spałem. Unosiłem się w tym dziwnym stanie między jawą a drzemką. Leżałem w ciemności z rękami splecionymi pod głową i zamkniętymi oczami. Wspomniałem już wcześniej, że Sheila uwielbiała tańczyć. Namówiła mnie nawet, żebym zapisał się do klubu tanecznego w żydowskim ośrodku kultury w West Orange w stanie New Jersey. Ośrodek znajdował się blisko szpitala, w którym leżała moja, matka i naszego domu w Livingston. Co środę razem odwiedzaliśmy matkę, a potem o szóstej trzydzieści szliśmy na wieczorek taneczny.
Byliśmy chyba najmłodszą parą w klubie, w którym średnia wieku wynosiła około siedemdziesięciu pięciu lat. Starsi ludzie umieją się poruszać. Usiłowałem dotrzymać im kroku, ale nie byłem w stanie. W ich towarzystwie czułem się skrępowany. Sheila nie. Czasem w połowie tańca odsuwała się ode mnie. Zamykała oczy. Jej twarz promieniała, gdy zatracała się w tańcu.
Szczególnie spodobali mi się państwo Segalowie, którzy tańczyli razem od czasów potańcówek dla żołnierzy w latach czterdziestych. Tworzyli ładną i zgraną parę. Pan Segal zawsze nosił biały krawat. Pani Segal coś niebieskiego i naszyjnik z pereł. Na parkiecie byli wspaniali. Poruszali się jak zgrani kochankowie. Podczas przerw byli rozmowni i przyjaźnie nastawieni do innych. Kiedy grała muzyka, widzieli tylko siebie.
Pewnego śnieżnego lutowego wieczoru – myśleliśmy, że klub będzie zamknięty, ale się pomyliliśmy, pan Segal przyszedł sam. Wciąż miał na sobie biały krawat i nienagannie uprasowany garnitur. Wystarczył jeden rzut oka na jego ściągniętą twarz, żeby zrozumieć, co się stało. Sheila uścisnęła moją dłoń. Widziałem łzę, która spłynęła jej z kącika oka. Kiedy muzyka zaczęła grać, pan Segal wstał, bez wahania wyszedł na parkiet i zaczął tańczyć sam. Ułożył ręce tak, jakby wciąż trzymał w nich żonę. Prowadził ją, tak delikatnie tańcząc z jej duchem, że nikt nie śmiał mu przeszkadzać.
W następnym tygodniu pan Segal już się nie pojawił. Od innych członków klubu dowiedzieliśmy się, że pani Segal przegrała długą walkę z rakiem. Mimo to tańczyła do końca. Muzyka zaczęła grać. Wszyscy znaleźli sobie partnerów i wyszli na parkiet. Mocno przytulając Sheilę, zdałem sobie sprawę z tego, że chociaż historia Segalów była smutna, to i tak mieli więcej szczęścia niż którekolwiek ze znanych mi małżeństw.
I właśnie od tego zaczynał się mój sen. Znów byłem w klubie tanecznym. Był tam pan Segal i mnóstwo ludzi, których nigdy przedtem nie widziałem – wszyscy bez partnerów. Kiedy muzyka zaczęła grać, sami wyszliśmy na parkiet. Rozejrzałem się wokół. Był tam mój ojciec, niezgrabnie wywijający fokstrota. Skinął mi głową. Patrzyłem na innych tancerzy. Naj – wyraźniej wszyscy wyczuwali obecność swoich drogich zmarłych. Spoglądali w ich widmowe oczy. Próbowałem pójść za ich przykładem, ale niczego nie widziałem. Tańczyłem sam. Sheila do mnie nie przyszła.
Gdzieś w oddali dzwonił telefon. We śnie usłyszałem głęboki głos, płynący z głośnika.
– Tu porucznik Daniels z posterunku policji w Livingston. Chciałbym porozmawiać z panem Willem Kleinem.
W tle usłyszałem stłumiony śmiech młodej kobiety. Szeroko otworzyłem oczy i klub taneczny znikł. Sięgając po słuchawkę, znowu usłyszałem kobiecy chichot.
Brzmiał jak śmiech Katy Miller.
– Może powinienem zadzwonić do twoich rodziców mówił porucznik Daniels do śmiejącej się osoby.
– Nie – powiedział głos Katy. – Mam osiemnaście lat.
– Nie może mnie pan…
Podniosłem słuchawkę.
– Mówi Will Klein.
– Cześć, Will – powiedział porucznik Daniels. – Tu Tim Daniels. Chodziliśmy razem do szkoły, pamiętasz?
Tim Daniels. Pracował na stacji benzynowej. Przychodził do szkoły w umazanym smarem kombinezonie, ze swoim nazwiskiem wyszytym na kieszonce. Domyślałem się, że wciąż lubi uniformy.
– Jasne – odparłem zupełnie rozkojarzony. – Jak leci?
– Dobrze, dzięki.
– Pracujesz w policji?
Nic nie uchodzi mojej uwagi.
– Taak i wciąż mieszkam w miasteczku. Ożeniłem się z Betty Jo Stetson. Mamy dwie córki. Usiłowałem przypomnieć sobie Betty Jo Stetson, ale nie zdołałem.
– O rety, gratulacje.
– Dzięki, Will. – Spoważniał. – W Tribune czytałem o twojej mamie. Przykro mi.
– Bardzo dziękuję.
Katy Miller znowu zaczęła się śmiać.
– Słuchaj, dzwonię do ciebie, bo… no cóż, chyba znasz Katy Miller?
– Tak.
Zamilkł na moment. Pewnie przypomniał sobie, że chodziłem z Julie i jaki los ją spotkał.
– Prosiła mnie, żebym do ciebie zadzwonił.
– W czym problem?
– Znalazłem Katy na placu zabaw Mount Pleasant, z opróżnioną do połowy butelką absolutu. Jest kompletnie pijana.
– Miałem zamiar zatelefonować do jej rodziców…
– Zapomnij o tym! – znowu wrzasnęła Katy. – Mam osiemnaście lat!
– Dobrze, dobrze. W każdym razie powiedziała, żebym zadzwonił do ciebie. No cóż, pamiętam, że my również byliśmy dziećmi. I też nie byliśmy doskonali, no nie?
– Pewnie – odparłem.
W tym momencie Katy krzyknęła coś, a ja zdrętwiałem. Byłem pewien, że się przesłyszałem. Jej słowa i niemal drwiący ton głosu były jak zimne dłonie zaciskające się na mojej szyi.
– Idaho! – zawołała. – Mam rację, Will? Idaho! Ścisnąłem słuchawkę, pewien, że źle usłyszałem.
– Co ona mówi?
– Nie mam pojęcia. Wciąż krzyczy coś o Idaho, ale jeszcze nie wytrzeźwiała. Katy znowu zaczęła swoje:
– Pieprzone Idaho! Pyrlandia! Idaho! Mam rację, no nie? Z trudem łapałem oddech.
– Posłuchaj, Will, wiem, że jest późno, ale mógłbyś tu przyjechać i ją zabrać? Odzyskałem głos na tyle, aby powiedzieć:
– Już jadę.