I może miałem coś ważniejszego do roboty.
Najpierw uciekł brat. Teraz znika bez śladu ukochana. Zmarszczyłem brwi. Dobrze, że nie mam psa.
Przytknąłem butelkę do ust i wtedy go zauważyłem.
Stał na rogu, może dwadzieścia pięć metrów od budynku. Miał na sobie prochowiec i filcowy kapelusz z szerokim rondem. Ręce trzymał w kieszeniach. Z tej odległości jego twarz wyglądała jak lśniąca biała kula na czarnym tle, nazbyt okrągła i niewyraźna. Nie widziałem jego oczu, ale wiedziałem, że patrzył na mnie. Czułem na sobie to ciężkie spojrzenie.
Nie poruszał się.
Na ulicy było niewielu przechodniów, ale ci, którzy tam byli, no cóż… przemieszczali się. Tak właśnie robią nowojorczycy. Idą. Zmierzają dokądś. Nawet czekając, aż zmienią się światła lub przejedzie samochód, podskakują w miejscu, zawsze w gotowości. Nowojorczycy poruszają się. Nie potrafią ustać spokojnie.
Tymczasem ten człowiek stał nieruchomo jak posąg. Wpatrywał się we mnie. Zamrugałem oczami. Wciąż tam był. Odwróciłem się, ale obejrzałem się przez ramię. Nadal tam był i nie ruszał się. I jeszcze coś.
Wyglądał znajomo.
Nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków. Dzieliła nas spora odległość, było ciemno, a ja nie mam sokolich oczu, szczególnie po zmroku. Mimo to włos mi się zjeżył jak u zwierzęcia, które zwęszyło straszliwe niebezpieczeństwo.
Postanowiłem popatrzeć na niego i zobaczyć, jak zareaguje. Nie ruszył się z miejsca. Nie wiem, jak długo tak staliśmy. Czułem, że krew przestaje mi dopływać do czubków palców. Zaczęły mi drętwieć, ale coś dodawało mi sił.
Zadzwonił telefon.
Odwróciłem się z wysiłkiem. Zegarek wskazywał jedenastą. Późno na telefonowanie. Nie oglądając się za siebie, wszedłem do środka i podniosłem słuchawkę.
– Senny? – zapytał Squares.
– Nie.
– Chcesz się przejechać?
Tego wieczoru miał jeździć furgonetką.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Spotkajmy się w studiu. Za pół godziny.
Rozłączył się. Wróciłem na taras i spojrzałem. Mężczyzna zniknął.
Szkoła jogi nazywała się po prostu „Squares”. Oczywiście, żartowałem sobie z tego. Squares stał się równie znaną osobą jak Cher czy Fabio. Szkoła, zwana też studiem, mieściła się w pięciopiętrowym budynku bez windy przy University Place, niedaleko Union Square. Początki były skromne. Szkoła ledwie na siebie zarabiała. Pewnego dnia sławna, aż za dobrze znana wszystkim aktorka „odkryła” Squaresa. Powiedziała o nim przyjaciółkom. Po kilku miesiącach ukazał się reportaż w Cosmopolitan. Potem w Elle. Wkrótce wielkie przedsiębiorstwo multimedialne poprosiło Squaresa, żeby nagrał kasetę wideo. Squares, wyznający zasadę „reklama dźwignią handlu”, dostarczył im to, czego chcieli. Film o zastrzeżonym notą copyright tytule Joga do kwadratu sprzedawał się doskonale. Squares nawet ogolił się w tym dniu, kiedy go kręcili.
Reszta jest historią.
Nagle żadna impreza towarzyska na Manhattanie czy w Hamptons nie zasługiwała na nazwę „wydarzenia”, jeśli nie uczestniczył w niej uwielbiany przez wszystkich guru od jogi. Squares odrzucał większość zaproszeń, ale szybko nauczył się maksymalnie je wykorzystywać. Rzadko miewał czas, żeby uczyć. Jeśli ktoś chce zapisać się na jedną z lekcji, nawet prowadzoną przez któregoś z jego najmłodszych uczniów, musi co najmniej dwa miesiące czekać na swoją kolej. Opłata wynosi dwadzieścia pięć dolarów za lekcję. Są cztery studia. W najmniejszym mieści się pięćdziesięciu uczniów. W największym prawie dwustu. Squares zatrudnia dwudziestu czterech nauczycieli, którzy wciąż się zmieniają. Brakowało pół godziny do północy, a w trzech klasach jeszcze trwały zajęcia.
Możecie sobie policzyć.
Już na schodach słyszałem żałosne pobrzękiwanie muzyki sitarowej, zlewającej się z pluskiem sztucznych wodospadów, tworzących mieszankę dźwięków, która dla mnie była równie kojąca jak miauczenie kota. Za progiem powitał mnie sklep z upominkami, pełen kadzidełek, książek, maści, kaset audio i wideo, płyt kompaktowych i DVD, kryształów, paciorków, ciuchów z bawełny i perkalu. Za kontuarem siedziała dwójka anorektycznych dwudziestolatków w czarnych szatach, roztaczająca wokół duszący zapach odżywczych płatków śniadaniowych. Bądź zawsze młody. Poczekajcie, a zobaczycie. Jedno z nich było płci żeńskiej, a drugie męskiej, chociaż niełatwo było powiedzieć które. Ich głosy były łagodne i lekko protekcjonalne, niczym u szefa sali w modnej nowej restauracji. Tkwiące w ich ciałach ozdoby – których było mnóstwo – były zrobione ze srebra i turkusów.
– Cześć – przywitałem się.
– Proszę zdjąć obuwie – powiedział Zapewne Mężczyzna.
– Racja. Zdjąłem buty.
– Chce pan…? – spytała Zapewne Kobieta.
– Zobaczyć się ze Squaresem. Jestem Will Klein.
Moje nazwisko nic im nie mówiło. Najwyraźniej byli tu nowi.
– Ma pan umówione spotkanie z jogą Squaresem?
– Z jogą Squaresem? – powtórzyłem. Wytrzeszczyli oczy.
– Powiedzcie mi – zachęciłem. – Czy Yogi Squares jest sprytniejszy od zwyczajnego Squaresa?
Nie rozbawiło to dzieciaków. Co za niespodzianka. Ona wystukała coś na terminalu. Oboje zmarszczyli brwi, patrząc na monitor. On podniósł słuchawkę i zaczął gdzieś dzwonić. Dźwięki sitara były potwornie głośne. Czułem, że rozboli mnie głowa.
– Will?
Cudowna w lawendowym, dopasowanym stroju do aerobiku, uwydatniającym rowek między piersiami, Wanda z wysoko uniesioną głową wpłynęła do pokoju i błyskawicznie oceniła sytuację. Była najlepszą z zatrudnianych przez Squaresa instruktorek i jego kochanką. Żyli ze sobą już od trzech lat. Wanda była zjawiskowa – wysoka, długonoga, gibka, piękna do bólu i czarnoskóra. Tak, czarnoskóra. Wszyscy, którzy wiedzieli o – wybaczcie żart – przeszłości Squaresa, dostrzegali zabawną stronę tej sytuacji. Objęła mnie na powitanie, a jej uścisk był ciepły jak dym ogniska. Chciałoby się, żeby nigdy się nie skończył.
– Jak się masz, Will? – zapytała łagodnie.
– Lepiej.
Cofnęła się i zmierzyła mnie badawczym spojrzeniem. Była na pogrzebie mojej matki. Ona i Squares nie mieli przed sobą sekretów. Squares i ja też niczego nie ukrywaliśmy. Tak więc, w wyniku logicznego rozumowania można było dojść do wniosku, że Wanda i ja nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic.
– Kończy zajęcia – wyjaśniła. – Ćwiczenia w oddychaniu pranayama. Skinąłem głową. Spojrzała na mnie, jakby nagłe coś przyszło jej do głowy.
– Masz chwilkę czasu?
Miało to zabrzmieć całkowicie obojętnie, ale niezupełnie jej wyszło..
– Jasne – powiedziałem.
Popłynęła – gdyż Wanda była zbyt zjawiskowa, żeby po prostu chodzić – korytarzem. Poszedłem za nią, nie odrywając oczu od łabędziej szyi. Minęliśmy fontannę tak dużą i tak ozdobną, że miałem chęć wrzucić do niej pensa. Zajrzałem do jednej z mijanych klas. Kompletna cisza, nie licząc głośnych oddechów. Wyglądało to jak scena z filmu. Urodziwi ludzie – nie wiem, gdzie Squares znalazł tyle pięknych osób – stojący ramię w ramię w wojowniczej pozie, z pogodnymi twarzami, wyciągniętymi rękami i rozstawionymi nogami
(przednia zgięta w kolanie pod kątem prostym).
Gabinet, który Wanda dzieliła ze Squaresem, znajdował się po prawej. Opadła na krzesło, jakby było zrobione z pianogumy, i skrzyżowała nogi w pozycji kwiatu lotosu. Ja usiadłem naprzeciw niej w bardziej konwencjonalny sposób. Przez chwilę nic nie mówiła. Zamknęła oczy i widziałem, że próbowała się rozluźnić. Czekałem.
– Nie było tej rozmowy – zaznaczyła na wstępie.
– W porządku.
– Jestem w ciąży.
– Hej, to wspaniale!
Zamierzałem wstać, żeby pogratulować i ją uściskać.
– Squares źle to przyjął. Zastygłem.
– Jak to?
– Chce się z tego wywinąć.
– Jak?
– Nie wiedziałeś, prawda?
– Prawda.
– On mówi ci o wszystkim, Will. Wie o tym od tygodnia.
– Zrozumiałem, o co jej chodzi.
– Pewnie nie chciał mi nic mówić ze względu na moją matkę. Spojrzała na mnie surowo i powiedziała: