– Prawie trafiłeś.
– To znaczy? – najeżył się Gusiew.
– Wiesz… to dziwne… oni mieli dwa zadania. Pierwsze – solidnie cię pomęczyć. Chcieli chyba tę taśmę z przesłuchania dostarczyć potem tam, gdzie w rezultacie wszystkich działań trafiła. Żeby twój stary był bardziej skłonny do rozmów.
– A to bardzo dobrze – oznajmił Pe.
Daniłow pokręcił głową i mruknął coś niezbyt zrozumiałego.
– Co znowu? – żachnął się Gusiew. – Każda płotka będzie mnie uczyć, jak mam sobie układać sprawy rodzinne?
– Nigdy w życiu. Wybacz. Pomyślałem sobie tylko – żeby zawału nie dostał…
– Ten stary piernik jest z żelazobetonu. Prędzej ty sam dostaniesz zawału. A drugie zadanie tych przyjemniaczków?
– Drugie? Hmm… Kazano im wyjaśnić, kto jest prawdziwym autorem „Memorandum Ptaszkina”.
– A co ja niby miałbym z tym wspólnego? – zapytał niemal odruchowo Gusiew.
– No… Nie wiem – zmieszał się Daniłow.
– Nie, ale powiedz, co ja miałbym z tym wspólnego? Daniłow podniósł na Gusiewa spojrzenie swoich niewinnych jak u dziecka oczu i powiedział cicho:
– No właśnie, tak sobie myślę: co ty miałbyś z tym wspólnego, Gusiew?
– Co to znaczy „prawdziwy autor”? Przecież ci opowiadałem.
– Zamknij się, Pe – poprosił łagodnie Daniłow. – Myślisz, że ci nie wierzę?
– Podejrzewam.
– A ja chcę ci wierzyć – stwierdził Daniłow z naciskiem w głosie. – Dawniej wierzyłem i teraz chcę. I cokolwiek byś mi teraz powiedział – uwierzę.
– A ty bardzo chcesz poznać prawdę? – zapytał Gusiew agresywnie.
– Pewnie tak. Być może… mimo wszystko ciekawe, kto to wymyślił. Cokolwiek by mówiono, nie była to idea kolektywna. Coś takiego mógł wymyślić wyłącznie jeden człowiek.
Gusiew poczuł, że złość, która go chwyciła przed chwilą, powoli mu przechodzi.
– A według ciebie – zapytał łagodnie – jaki to był człowiek?
– Bardzo nieszczęśliwy – odpowiedział Daniłow stanowczo. – I wściekły na cały świat.
– Całkowicie niezdolny do pogodzenia się z istniejącą rzeczywistością… – podchwycił Gusiew.
– Nie inaczej. Właśnie tak. On chciał wszystko zmienić.
– Chciał uczynić świat czystym i sprawiedliwym. Choć w jednym kraju. Chciał stworzyć społeczeństwo bez podziałów, nie porozrywane jak zwykle na bandziorów i zwykłych ludzi, a zjednoczone. Chciał zniszczyć podstawę przestępczości – jej pierwotnych wykonawców. Jej bazę. Przecież zrozum, Daniła, rzecz nie w ekonomice, nie w poziomie życia…
– Wiadoma sprawa, nie tylko o nie chodzi…
– Nie tylko i nie aż tak. Kraść zaczyna się z głodu i niedostatku. Ale to wcale nie znaczy, że człowiek, który w kieszeniach unosił z pola kłosy pszenicy, obowiązkowo potem weźmie się za magazyny z chlebem. Kiedy bieda przyciśnie, gdy życie weźmie za gardło, wielu jest gotowych gwizdnąć to, czego pozornie nikt nie pilnuje. I wcale z tego powodu nie zostają zatwardziałymi bandytami. Ale jeżeli cię od dziecka uczono, że pracują tylko durnie, że lepiej jest zabrać, ukraść… A kto tak uczy?
– Ten, który przez całe życie nie robił nic innego – podsunął Daniłow.
– Właśnie. Wiesz, całe życie przerażała mnie historia tak zwanych skurwionych bandytów, którzy podczas wojny poszli do karnych batalionów. I walczyli tak, że liczni z nich zostali w trakcie walk oficerami i wrócili do domów z orderami na piersi. Ale w cywilu okazało się, że ponieważ przed wojną niczego porządnego nie umieli, to potem też żyć uczciwie nie mogli. Nigdy nie brali w ręce żadnego przedmiotu cięższego od cudzej portmonetki. No, chyba że broń. I wszyscy bardzo szybko wrócili do dawnej profesji.
– Rzeczywiście. A… my z tobą czym się zajmujemy przez całe życie?
Zaskoczony bezpośredniością pytania Gusiew umilkł na chwilę.
– Nie zbijaj mnie z tropu – poprosił. – Choć oczywiście tak… masz rację. To właśnie jest najgorsze. Ale chłopcy, który widzą mnie i ciebie na ulicy, nie zechcą zostać brakarzami. I nigdy nie zostaną złodziejami i bandytami. A wtedy smarkacze patrzyli na tamtych drani i myśleli – czemu ja w gównie żyję, a ferajna po restauracjach się rozbija? I tak się rodziło nowe bandyckie pokolenie. Nawet polityczni… a zresztą, nieważne. Przypomnij sobie teraz, co tu się działo w latach dziewięćdziesiątych. To samo. Kraj pełen nędzarzy, tłumy bezrobotnych – a obok przejeżdżają bandyci w „Mercach”. Trzeba było zatrzymać ten proces, rozumiesz? Przeciąć, wypalić, zrąbać, spalić do korzeni. I nie tylko jeden Ptaszkin myślał – jak tego dokonać? Wielu myślało. Ale to właśnie on stworzył plan działań. Surowych, okrutnych niemal, ale sprawiedliwych. Sytuacji daleko do ideału. Ale przecież jakoś wszystko zadziałało, prawda?
– Prawda – odpowiedział Daniłow. – Zadziałało.
– I to my zrobiliśmy?
– Ależ oczywiście.
– Więc w czym problem?
– W niczym. Nie wściekaj się, Pe.
– Wcale się nie wściekam. – Gusiew wziął literatkę i łyknął. – Po prostu czasami bywa przykro. Niektórzy tak mówią, jakbyśmy starali się na darmo.
– Wcale nie na darmo! – oburzył się Daniłow za wszystkich brakarzy.
– Ale po cholerę tym oprawcom było wiedzieć, kto był autorem notatek Ptaszkina?
– Pe, przecież to kontrwywiad. Diabli wiedzą, co sobie umyślili. Może chcieli wszystko zwalić na CIA? Znaleźć autora planu i pokazać wszystkim jako agenta światowego imperializmu. Wiesz, ja chciałbym poznać tego Ptaszkina. Choćby po to, żeby zobaczyć, jaki był – wymamrotał Daniłow patrząc w podłogę. – Szkoda, że to niemożliwe.
– Nazywał się Lebiediew – powiedział Gusiew. – Paweł Leonidowicz Lebiediew. I masz rację, Daniła. Tego człowieka już nie ma.
Odwrócił się na plecy i zamknął oczy.
– Zdarza się… – oznajmił Daniłow filozoficznie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
W niektórych kronikach zapisano, że umarł sam, bez widocznej przyczyny, w siodle. W innych epopeję kniazia przecina miecz lub włócznia. Kronikarze zgadzają się tylko w opisie tego, co nastąpiło potem. Po znalezieniu ciała Drakuli bojarzy porąbali je na kawałki, te zaś porozrzucali dookoła. Nieco później, pamiętający o hojności nieboszczyka, mnisi z klasztoru Sangowskiego zebrali te resztki i oddali je ziemi.
Rankami Irina pisała zwykle końcowe wnioski dotyczące badań, które prowadziła w dniu poprzednim. Za drzwiami gabinetu panowała głęboka, pochłaniająca niemal wszystko cisza, z rzadka tylko przerywana szelestem obleczonych w kapcie stóp i poskrzypywaniem krzeseł. Zwykły roboczy dzień, ogólny spokój i rozleniwienie. Tylko nieprzywykły do tej atmosfery człowiek mógłby spostrzec wiszące w powietrzu lekkie napięcie. Nie było w tym nic dziwnego – na oddziale neurologii nie leczą z grypy, pacjenci są tu szczególni i promieniują od nich nie zawsze miłe fluidy. Sedno sprawy tkwiło też może w ledwo wyczuwalnym zapachu leków, całkowicie innym od tych, jakimi leczą w zwyczajnym szpitalu.
Irina pisała wnioski, od czasu do czasu odrywając się od nich, żeby pomyśleć. W jednej z takich chwil zrozumiała nagle, że coś jej przeszkadza. Na korytarzu, dosłownie pod drzwiami jej gabinetu, pojawiło się źródło niskiego, natrętnego szumu. Gdy Irina się weń wsłuchała, zrozumiała, że składają się nań głosy dwóch kobiet, które coś tam nieustannie omawiały. Im bardziej starała się ich nie słyszeć, tym bardziej jej te głosy przeszkadzały.
Wytrzymawszy jeszcze dziesięć minut Irina zrozumiała, że tak dalej pracować nie można i wyjrzała za drzwi.
No oczywiście. Po obu stronach drzwi do jej gabinetu stały dwa głębokie krzesła i w obu rozsiadły się babunie, którym starość rozmiękczyła już mózgi. Na domiar złego staruszki były jeszcze na poły głuche, więc rozmawiały podniesionymi głosami, nieustannie sobie przerywając pytaniami. Nieopodal była wygodna kanapa, ale babcie jakby jej nie widziały – po prostu nie przyszło im do głów, że można się na nią przesiąść, a te krzesła, pomiędzy którymi odległość wynosiła trzy metry…