Tak czy inaczej, pod ogień trafiły tylko ostatnie szeregi tłumu, który wdarł się już do budynku rezydencji rządowej. Idący z tyłu, jak przystało na doświadczonych brakarzy, swoimi ciałami osłonili grupę uderzeniową, która po wdarciu się do pałacu zaczęła z dzikim entuzjazmem strzelać do wszystkich, na których się natknęli, nie zwracając uwagi na wiek czy płeć ofiar.
Pół setki oblanych krwią i spoconych rzezimieszków wdarło się do Sali Posiedzeń, gdzie rozwój wydarzeń śledzili puczyści, wpatrując się w ekran telewizora, z którego lektor kończył właśnie powiadamianie narodu o tym, jak to został uszczęśliwiony.
Twarze samych dobroczyńców nie wyrażały radości – właśnie dotarło do nich, jak idiotycznie sami się zamknęli w pułapce. A sądząc z tego, jacy goście się im objawili – pułapka była śmiertelną.
– O co chodzi?! – u szczytu stołu uniósł się niczym góra były regionalny baron i aktualny premier nowego rządu. – Co to ma znaczyć?
Doskonale już wiedział, co to ma znaczyć, ale przecież zwyczaj nakazywał, żeby w takich wypadkach przemawiać podniośle i patetycznie.
– Straż się zmęczyła! – warknął ktoś z głębi tłumu.
Szefa Centralnego do sali posiedzeń przywleczono – nie mógł już chodzić.
Myszkin uśmiechnął się szeroko i wymierzył w dyrektora ASB.
– Tego zostawić… – wystękał szef. – Jeszcze się przyda. Załatw kogoś innego.
Twarze puczystów, którzy w większości byli rówieśnikami brakarzy, zaczęły jak w dobrej komedii przybierać zieloną barwę.
– Kto tu jest, krótko mówiąc, najważniejszy, wy smutne wały?! – zapytał Myszkin.
– Jestem przewodniczącym Rządu Tymczasowego! – zaczął premier. – Nie pozwolę…
Myszkin nacisnął na spust. Mierzył w górną część tułowia, ale ze zmęczenia drgnęła mu ręka i kula bardzo efektownie rozniosła głowę samozwańca w drobne strzępy.
– A teraz, kto jest najważniejszy?! – zapytał Myszkin odczekawszy chwilę, aż w sali zapadła względna cisza. Słychać było, jak gdzieś w głębi budynku odcinają się ze zdobycznych automatów członkowie przetrzebionej, ale jeszcze żwawej ariergardy. Gdyby puczyści nie wiedzieli, z kim mają honor, mogliby jeszcze grać na zwłokę i starać się zyskać na czasie. Ale przyszli po nich straceńcy, ludzie przez nich samych skazani na śmierć – a z takimi nie ma żartów. Starannie przemyślany plan przejęcia władzy w ogromnym kraju padł w starciu ze zwykłym ludzkim pragnieniem, żeby jeszcze trochę pożyć.
– Jakie są wasze warunki? – zapytał zimno szef ASB.
– Cała wstecz – wysapał szef Centralnego. – Oddajcie tych naszych, którzy jeszcze zostali przy życiu. I odwołajcie wszystko, co się jeszcze da… Możecie nawet powiedzieć ludziom, że przewrót się udał. Ale w rzeczywistości… – rozumiemy się, prawda? Jeżeli zdołacie się dogadać z poprzednimi władzami – niech tamci zadecydują, jak macie dalej żyć i czy w ogóle zostawić was przy życiu. A my teraz zorganizujemy osobistą ochronę każdemu z was. I nie daj Bóg, żeby… Jasne? A teraz natychmiast rozkażcie tym waszym baranom, żeby przerwali ogień!
– To nie będzie takie proste – odezwał się jeden z puczystów, ocierając z twarzy resztki mózgu swojego niedawnego przywódcy. Wszyscy unikali spojrzeń na szczyt stołu. Niektórych już nawet zemdliło.
– Myszkin! Wybrakuj jeszcze jednego durnia! – polecił szef.
– Którego?
– A który ci pasuje?
– Jedną sekundę! – poprosił szef ASB wyciągając rękę do telefonu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Można się tylko zdumiewać cierpliwością narodu, który przez niemal dziesięć!at znosił rządy takiego władcy. Ale dla zrozumienia „fenomenu Drakuli” trzeba uwzględnić istnienie stałego zagrożenia zewnętrznego, wiszącego nad całą Transylwanią i sąsiednimi krajami w XV wieku.
– Zadanie! – ryczał coraz głośniej czyjś głos. – Twoje zadanie!
„Boże, ależ koszmar mi się przyśnił! To już koniec, trzeba mi na emeryturę! – myślał niemrawo Gusiew, usiłując ocknąć się z tępego, sennego oszołomienia. – Ale czemu mi tak chrupie w stawach? Co jest, pogoda się zmienia?”.
– Twoje zadanie, złamasie jeden!
„Nie, to nie stawy… Wszystko mnie boli. Wszędzie. A może by tak otworzyć oczy? Gdzie ja jestem?”
– Dalej udajesz bohatera. No dobra…
Łup!
– A-aaa!!!
Łup!
– U-uuu!!!
„Chyba kogoś biją? Ciekawe, kogo i za co?”
– Loszka, nie zapomniałeś o płaskoszczypach?
– Szefie, proszę mnie nie obrażać. O, są…
Zachrzęściło.
– Aaargh!!!
– Przestańcie hałasować! – poprosił Gusiew. Wydało mu się, że powiedział to głośno i wyraźnie, a w rzeczywistości z trudem wystękał drętwe słowa. Język mu zesztywniał, a wargi poruszały się jakoś kiepsko i same z siebie.
– Co on mówi? Pe! Nic, nic, mój drogi, wszystko będzie dobrze. Chłopaki, dajcie mu wódki, tylko ostrożnie.
– Zaraz cię zabierzemy, Paszka.
Gusiew rozkleił jedno oko, otworzył je, ale niczego nie zrozumiał. Leżał na podłodze w jakimś nieznanym mu pomieszczeniu, a nad nim pochylał się uśmiechnięty Waluszek. Na czole jego partnera tężał potężny guz.
– Cześć – powiedział towarzysz. – Wiesz, samochód rozbiłem. Wyobraź sobie, przed chwilą. Zajeżdżałem na parking, sięgnąłem do schowka po papierosy, cofnąłem się, a tu słup. Karoserię mi wydęło, reflektor w pizdu poszedł. A zderzak w ogóle się wygiął i odpadł. No i tak…
Tuż obok znów ktoś przeraźliwie zaryczał z bólu.
Gusiew z trudem odwrócił głowę. Pomieszczenie rozjaśniał potężny reflektor – w snopie jego światła widać było dwóch siedzących na krzesłach i starannie do nich przywiązanych nagich ludzi. Ten z lewej był cały zakrwawiony – i to on tak się darł. Prawy wyglądał na nietkniętego, ale kompletnie załamanego. Trzęsły mu się wargi, w oczach miał łzy.
Przed jeńcami przechadzał się tam i z powrotem rozdrażniony Daniłow z uniwersalnymi kleszczami w dłoni. Też chyba w coś wjechał, bo miał zabandażowaną głowę.
– Żyjesz? – zapytał. Gusiew zdobył się na mizerne kiwnięcie głową.
– I bardzo dobrze. Wyluzuj, wyjdziesz z tego… Najważniejsze, że żyjesz. A drobiazgi zaraz sobie wyjaśnimy…
Powiedziawszy to wyjął z kabury swój ulubiony PSM i niemal nie patrząc strzelił zakrwawionemu w łeb. Ten tylko jęknął.
– No popatrz, chybiłem! – zdziwił się Daniłow. – Może spróbuję jeszcze raz? Co ty na to, jednouchy? A może i jednooki?
– Ty chuju! – charknął jednouchy.
– Nie, oko wyrwę ci potem. A na razie zostaniesz… monozygociarzem! Wiesz, co to takiego?
– Paszka – nad Gusiewem ponownie nachylił się Waluszek – Ty pewnie nie kumasz, co się dzieje. To normalne, pozbądź się obaw. Chłopcy na górze zaraz uwiną się z robotą i wyciągniemy cię stąd. Z tobą wszystko w porządku, trochę ci tylko przyłożyli. No nic, do wesela się zagoi…
– Monozygociarz to jednojajeczny! – oznajmił z dumą Daniłow.
– Wszystko jedno, przyszła na was kryska, krwiopijcy! – wycharczał „monozygociarz”. – Ci, których nie zabiją, pójdą na katorgę…
– Ej, przyjacielu, to ty na katorgę pójdziesz. Ale będą tam mieli z ciebie uciechę! Jedno ucho, jedno jajo, jedno oko – ty nie myś1, że zapomniałem! Będziesz, przyjacielu, ozdobą baraku dla inwalidów! A co się tyczy krwiopijców…
– A-aaa! A-aaa!!! U-uuu!
– To za Gusiewa, oprawco niedojebany!
– Aaaargh!!!
– A teraz powtórzę pytanie. Wasze zadanie. No?!
Rozległ się tupot, jakby ktoś zbiegał ze schodów. W polu widzenia pojawiło się kilku ludzi z grupy Daniłowa. Ten się obejrzał i poruszył pytająco podbródkiem.
– Siemiecki [25] skonał – zameldowano mu. – W sumie poległo dziewięciu. A rannych mamy dziesięciu.
– Czemu mnie liczycie?
– Nie, bez ciebie. Okazało się, że Łopian ganiał z kulą w nodze. Dopiero teraz zauważył.
– No tak, zdarza się… Dobra. Rannych na samochód i do szpitala. Było coś od szefa?