Pozwólcie w takim razie, że zapytam – czyjąż więc stronę zajmuje autor? Zabrawszy się do oczerniania nieludzkiego systemu, tak czy owak staje w jego obronie. Przedstawiając pozytywne (?!) strony wcielanej w życie „Teorii Przemocy Nadrzędnej”, jakby mimochodem odsłania przed czytelnikiem galerię odrażających typów, którzy wspomnianą teorię realizowali w praktyce. I zupełnie uczciwie pozostawia – jakoby! – czytelnikowi rozstrzygnięcie, co jest złem i co jest dobrem.
Znaczącą rolę w tym swoistym pudrowaniu mózgu odgrywają epigrafy do rozdziałów. Oczywiście są czystej wody woskiem do zalepiania uszu, ale w istocie nie można im niczego zarzucić – dlatego wosk ów jest niezwykle skuteczny.
Powstaje wrażenie, że autorowi po prostu zabrakło odwagi do ujawnienia swojej twarzy i stanowiska, które w istocie rzeczy zajmuje. Sądzę, że czytelnik bez trudu zrozumie, jakie stanowisko mam na myśli.
Czy można to nazwać inaczej, niż tchórzostwem?
Oczywiście, autor zupełnie celowo wybrał dla książki okres, w którym kraj cieszył się względnym dobrobytem. Przypomnijmy – podczas ostatnich lat władzy tak zwanego Rządu Zaufania Narodowego, Związek w istocie pomyślnie rozwijał się ekonomicznie, a przestępczość stłumiono niemal w stu procentach. Powstające wszędzie Instytuty Psychiatrii Penitencjarnej faktycznie zminimalizowały nawet przejawy odchyłek od umownej normy (o ile nie liczyć pracowników ASB, swobodnie spacerujących po ulicach i siejących postrach samym swoim wyglądem). Surowe (doprowadzone wręcz do okrucieństwa) egzekwowanie wymogów ekologicznych znacznie uzdrowiło stan powietrza wielkich miast. Dodajmy do tego istotne obniżenie podatku dochodowego, wyraźne podwyżki pensji pracowników państwowych i emerytów, a także zupełnie nieodpowiadający rzeczywistości, ale zadowalający z punktu widzenia ogłupiałych mas, zewnętrzny kurs wymiany rubla (otóż i macie źródło dzisiejszej hiperinflacji!). Wszystko to tworzyło w świadomości znacznej części społeczeństwa stan lekkiej euforii i stosunkowo przychylne nastawienie do częściowego ograniczenia praw obywatelskich. Taka polityka połączona z dokładną filtracją potoków informacyjnych nie mogła nie stworzyć w oczach ludzi iluzji, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Na świadomość ogółu szczególne wrażenie wywarło otwarcie granic i opublikowanie obiektywnej (!) statystyki dotyczącej emigracji, anormalnie niskiej jak na państwo totalitarne. Biorąc pod uwagę wyżej wymienione czynniki, nie można nie przyznać, że Rząd Zaufania Narodowego mógłby jeszcze utrzymać się przy władzy kilka lat, dopóki nie zostałby obalony przez sprzeciw społeczny wywołany podskórnymi, coraz silniejszymi destruktywnymi procesami ekonomicznymi. Z drugiej strony ta ogarnięta niszczycielskim zapałem władza nie mogła powstrzymać się od zwrócenia przeciwko samej sobie.
Wybór takiego akurat czasu zdejmuje poniekąd z autora część odpowiedzialności. Nie ma on – pozornie – obowiązku opowiadania o masowych rozprawach, dokonywanych przez jego bohaterów, ponieważ w opisywanym okresie takich nie zaobserwowano. Jak zupełnie słusznie mówi w powieści główny bohater swojemu partnerowi, neoficie: „Po coś tu przyszedł, my już wszystkich pozabijaliśmy!”. Co więcej, autor przydaje swoim brakarzom lekkiego kompleksu winy, też zresztą nie pozbawionego podstaw, ponieważ najwyższy już nań czas. Zewnętrzne oznaki kompleksu też są nakreślone z wielkim prawdopodobieństwem – są dokładnie takie, jakie powinny być u osobowości patologicznych – niewyraźne i rozmyte. Brakarze po prostu nie pojmują, z jakiego powodu odczuwają wstyd. Nawet anegdotyczne przeniesienie jego przedmiotu, wyrażające się w kategorycznej niechęci do wybijania i odstrzału bezpańskich psów, które „niczemu nie są winne”, podobno zdarzało się faktycznie.
Dobrze podpatrzony został też dziwaczny – z punktu widzenia niewtajemniczonego – system wyboru współpracowników ASB. W pierwszym rzędzie nie liczyło się doświadczenie operacyjne i umiejętność radzenia sobie w ekstremalnych sytuacjach, ale to, czy kandydat miał osobiste porachunki z przestępcami. I bardzo umiejętnie nakreślono wyzierające ze wszystkich szczelin, przybierające na sile szaleństwo. Szaleństwo szeryfów – opryczników i szaleństwo całego systemu. Zostawmy sumieniu autora fakt, że żadnych śladów mitycznej „Teorii Przemocy Nadrzędnej”, otwarcie ogłaszającej państwo swojego rodzaju „Superhersztem”, do tej pory nie odnaleziono. Najpewniej w ogóle takiej teorii nie było, zupełnie efektywnie zastąpiło ją „Zarządzenie nr 102”. Równie nieprawdopodobna jest i historia głównego bohatera. Przy całym swoim psychicznym nieprzystosowaniu człowiek ten, gdyby istniał w świecie rzeczywistym, nie chodziłby po Moskwie z igielnikiem i pistoletem, a siłą i na stałe wysiedlonoby go jako opiekuna gdzieś do afrykańskiego buszu, żeby pozbawić go nawet pokus. Absolutnie nieprawdziwa, choć nie pozbawiona określonego mrocznego piękna, jest autorska teoria dotycząca pojawienia się terminu „ptaszek”. W opisywanym przez autora czasie w żadnych państwowych organizacjach i strukturach – a były poobsadzane ponad potrzeby – nie pracował człowiek o nazwisku Paweł Ptaszkin. Państwo miało wtedy pecha do Ptaszkinów. Ale na przykład źródła dokumentalne potwierdzają, że Paweł Gusiew, rzeczywiście w danym okresie pracował jako starszy pełnomocnik ASB, tylko nie w Centralnym Oddziale Moskiewskim, a w Zachodnio-Północnym. W drugim roku działalności Wybrakówki został pojmany i następnie bestialsko zamordowany przez bandytów należących do znanego i dziś bractwa sołncewskiego (warto przy okazji zauważyć, że podobny incydent jest w książce opisany, choć nie bez przekłamań). Niełatwo stwierdzić, co autor wiedział o prawdziwym Gusiewie, jego pochodzeniu i związkach rodzinnych. Sądząc z wyglądu i wieku, Gusiew zabity i książkowy są różnymi ludźmi. Trzeba też dodać, że otwartym pytaniem pozostaje, kim jest Gusiew książkowy i to, do czego autor czyni uporczywe aluzje. A detektywistyczne sztuczki, przy okazji których nie sposób się zorientować, czy bohater łże, czy mówi prawdę, można uznać za kolejny dowód na to, że autor dzieli z czytelnikiem tę samą niewiedzę.
Bezwarunkowo błędnie są postulowane w książce fundamentalne zasady wzajemnych stosunków ASB i milicji. „Zarządzenie 102” bezwzględnie związało ze sobą obie struktury pod względem organizacyjnym, czynnik ludzki i tu jednak wniósł swoje korekty. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych na wszelkie sposoby uchylało się od kontaktów z brakarzami, tak na poziomie wyższego dowództwa, jak w przypadku zwykłego inspektora dzielnicowego. Owszem, nie da się zaprzeczyć, że ASB bardzo aktywnie wykorzystywało milicyjne „naprowadzanie”. Wszystkie działania operacyjno-śledcze w kraju przeprowadzali jak przedtem specjaliści MSW (w Agencji takich po prostu nie było, cokolwiek by o tym mówili niekompetentni dziennikarze, zastępujący wymysłami realną wiedzę). Dane dotyczące osobników podpadających pod „jurysdykcję” ASB przesyłano do Agencji dość sprawnie. Celowo jednak kreślone przez autora ciepłe stosunki pomiędzy brakarzami, wymyślane w zależności od potrzeby, są takim samym fałszem, jak epizod, w którym ment [2] z samobójczą odwagą nazywa Gusiewa hersztem morderców. Owszem, ASB wzięło na siebie część milicyjnej roboty, ale robiło to po pierwsze czysto mechanicznie, a po drugie wyjątkowo topornie. Było po prostu tak, że znaczna część przestępców, których „Zarządzenie 102” umieszczało w kategorii wrogów narodu, była zatrzymywana – choć hańbą jest nadawanie takiej nazwy tej procedurze – i rozstrzeliwana przez pracowników Agencji.
Czy należy przez to rozumieć, że milicja kryła się za plecami brakarzy i spokojnie czekała na chwilę, w której pozwoli się jej na ponownie zajęcie należnego miejsca? Czy mamy myśleć, że milicjant uśmiechał się w oczy „pełnomocnika”, a gdy ten go mijał, spluwał za nim przez lewe ramię, żeby się zaraz potem przeżegnać? Pierwsze twierdzenie jest nieprawdziwe z samej zasady. Drugie – że zapędzeni do kąta milicjanci znaleźli się w skrajnie niedogodnej sytuacji – najpewniej jest absolutnie prawdziwe. Oczywiście, musieli milcząco czekać na swoją kolej. Głupio jednak rozumowałby ten, kto myślałby, że to oczekiwanie pełne było sarkastycznej radości (wy robicie za nas brudną robotę, a my nie mamy z tym niczego wspólnego). Ludzka nienawiść znacznie częściej zresztą zwracała się ku mentom, niż ku brakarzom. Przecież odpowiedzią na wybuch słusznego gniewu i ostrych słów skierowanych przeciwko stojącemu ponad prawem pracownikowi ASB, mógłby być zabójczy wystrzał.