Kilka następnych sekund na zawsze odbiło się w pamięci Waluszka jako straszliwa i bezładna szamotanina i rozgardiasz – zewsząd słuchać było przytłumione posapy wanie, sypały się rzucane półgłosem komendy i stłumione przekleństwa. Dwa razy cicho chrupnął igielnik. Pod nogami dygotało coś żywego i pojękującego. Żadnego bohaterstwa, zwykła, codzienna i nieco nudna robota.
Brakarze stłumiwszy opór ochrony wdarli się poprzez wąski korytarz do niewielkiego pomieszczenia z barem i kilkoma drzwiami. Na widok przybyszów przenikliwie rozdarła się jakaś wymalowana pannica, a mocno już podpity barczysty dryblas wybałuszył na nich oczy. Barman, który najwyraźniej bywał już w rozmaitych opałach, natychmiast podniósł ręce nad głowę.
– ASB! – zagrzmiał Myszkin. – Macie prawo do stawiania oporu!
Waluszek się obejrzał – na podłodze leżeli dwaj ludzie w uniformach ochroniarzy. Nieco dalej stał niepozorny major, spokojnie palący papierosa.
Przewodnicy kopniakami otwierali drzwi i znikali w znajdujących się za nimi pomieszczeniach. Zaraz potem z głębi dolatywały odgłosy szamotaniny, okrzyki zdziwienia i rozkazy: – „Nie wstawać! ASB”, „Stać! ASB!”, „Cisza! ASB”. Po tym ostatnim rzeczywiście zapadła cisza.
Niezbyt głośny świst. Waluszka ktoś silnie pchnął w ramię. Obejrzał się – to Gusiew kierował go tam, skąd gwizdano. Waluszek dał nura do środka. Okazało się, że to szatnia, w której jeden z przewodników trzymał na muszce trzech na poły rozebranych młodych ludzi.
– Pozwól im się ubrać – polecił przewodnik. – Nie będziemy gołych ciągnąć za sobą.
– Jasne – kiwnął głową Waluszek, podnosząc lufę. Przewodnik natychmiast stracił zainteresowanie dla swoich jeńców, otworzył nieco drzwi do sali ćwiczeń, zajrzał za nie, cofnął się i ruszył w głąb szatni, gdzie widać było jeszcze jedne drzwi do łazienki, za którymi szumiał prysznic.
„Za prysznicami jest sauna” – przypomniał sobie Waluszek.
– Ubierać się, migiem! – rzucił rozkaz. Młodzi ludzie spojrzeli nań tak, że powinien był zadymić i wyparować, ale posłuchali.
W holu toczyła się rozmowa o podwyższonej temperaturze. Potem znów rozległ się kwik pannicy, ale szybko został stłumiony. Ponownie ktoś kilka razy wystrzelił z igielnika. I zaraz potem Waluszek usłyszał kroki za plecami. Obok młodego przeszedł Myszkin, a za nim jego czołowi bojowcy.
– Zrób, co ci kazano i od razu wracaj do wyjścia – przypomniał Waluszkowi Gusiew.
Podopieczni Waluszka trzęsącymi się rękoma wciągali na siebie ubrania. Pod prysznicami głośniej zaszumiała woda. Waluszek ze smutkiem patrzył na chłopaków, których zaraz będzie musiał unieruchomić. „Czy to konieczne? – myślał. – Ludzie jak ludzie. Wyglądają normalnie. Przestraszeni, owszem, nawet bardzo. Może wyprowadzę ich tak, bez strzelania? Przecież to nie ma żadnego sensu. Tak czy owak na górze przejmie ich załoga «karawanu». Nie, nie będę strzelał. Głupio jakoś. I po co? Gusiew chyba znów poddaje mnie jakieś próbie, tylko nie wiadomo, w jakim celu. Takiego wała. W końcu mam prawo…”
Dokończyć myśli już nie zdążył. W saunie rozległy się głośne i drące uszy serie z pistoletów maszynowych. Wszyscy w szatni natychmiast odruchowo odwrócili głowy ku drzwiom. Waluszek też. I w tej chwili skoczyli na niego trzej zatrzymani.
Cokolwiek by o nim myślał Gusiew, Waluszek nie był prawdziwym narkomanem adrenahnowym. Owszem, lubił ekscytację i podniecenie, ale do rozumnych granic. Dlatego stopnia kandydata na mistrza sportu nie zdobywał podczas wysokogórskich wspinaczek, czy w skokach z opóźnionym otwarciem spadochronu, a w zupełnie nieszkodliwej zabawie w wojenkę zwanej paintballem. I to go w tym momencie uratowało. Zachwiawszy się, odstąpił krok w tył. Nie mógł oderwać wzroku od leżących na ziemi ciał, skoszonych jedną, długą serią. „Gdyby ten typ trafił mnie nogą w głowę… uchyliłem się dosłownie o centymetr. O Boże! Gdyby trafił mnie w głowę…”
„Roztrzaskałby ci skroń, mądralo!” – podpowiedział mu usłużnie wewnętrzny głos.
Stąpając niepewnie, Waluszek wyszedł do holu. Na podłodze leżeli bez ruchu widziani niedawno przez niego chłopak i pannica. Barmana gdzieś wcięło. Major siedział na wysokim taborecie i popijał coś z wysokiej, kwadratowej szklanki o ciężkim dnie. Obok na ladzie stała butelka whisky.
– No co, żółtodziobie, popadłeś w opały? – zapytał major. – Sam sobie jesteś winien. Ci tutaj są już tacy…
– Jacy? – zapytał Waluszek siadając obok i usiłując wepchnąć nieposłusznymi palcami igielnik do kabury.
– Jak hieny – wyjaśnił major. – Natychmiast wyczują słabość, czy chwilę zawahania.
Waluszek pokręcił głową, odpędzając głupie myśli. Przed chwilą o mało co go nie zabito i zrozumiał to zbyt dobrze, żeby teraz reagować na uszczypliwości gliny.
– A wy dawno znacie Gusiewa? – zapytał. Zapytał tylko po to, by coś powiedzieć.
– Drań z niego, z tego twojego Gusiewa – rzucił niedbale major.
I ponownie nalał sobie whisky.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Ci, co walczyli pod rozkazami Vlada, czuli, że na nich spada część otaczającej ich księcia sławy i dochowywali mu niezachwianej wierności.
Nabity po sam dach „karawan” odjechał na „podstację” – do aresztu śledczego Agencji. Prawdziwych trupów tym razem nie było, był tylko jeden ranny – któregoś z klientów odskakująca drzazga ugodziła w kąt oka i cudem tylko go nie stracił. Co prawda, sam się o to prosił – to właśnie z powodu jego nagłego i nieostrożnego ruchu Myszkin otworzył ogień nad głowami. Stąd drzazga.
Waluszek siedział w samochodzie i palił. Wciąż jeszcze czuł się jakoś nieswojo. Podchodzący bliżej Gusiew spojrzał uważnie na swojego prowadzonego i natychmiast zrozumiał, że nie należy go teraz sadzać za kierownicą.
– Jakież to wnioski wyciągniemy z niedawnych wydarzeń, panie Waluszek? – zapytał, siadając na miejscu kierowcy i wtykając kluczyki w gniazdko.
– Jakie znowu wnioski? – odgryzł się Waluszek.
– Nie, mój drogi, to ja powinienem zapytać – jakie?
Waluszek rozgniótł niedopałek w popielniczce i natychmiast wyjął nowego papierosa. Nie potrafił odgadnąć, czy Gusiew jest z niego niezadowolony i zamierza mu wypalić kolejne wymyślne pouczenie, czy incydent w szatni uzna za naturalny błąd nowicjusza, którego nie należy traktować poważnie.
– Zrozumiałem chyba, do czego służy nam broń palna – zaczął, starając się jak najszerszym łukiem ominąć nieprzyjemny temat. – Doświadczony klient za bardzo nie boi się igielnika. Dobrze mówię?
– W zasadzie dobrze – zgodził się Gusiew, ruszając i zajmując miejsce na końcu kolumny utworzonej przez grupę Myszkina. – Ujrzawszy igielnik klient zaczyna się miotać i szukać kryjówki. A kiedy pojawia się kompania z pięknymi armatami wielkiego kalibru, wszyscy od razy łagodnieją i nabierają rozumu. Widziałeś, jak wszystko pięknie się uspokoiło, gdy Myszkin im puścił serię nad głowami? Jeden gość omal z wrażenia w basenie się utopił.
– A tych pięciu wzięliście?
– Aha. Rzadki przypadek łajdackiego towarzystwa. Kolektyw, jak to się mówi. Mieli nawet wspólną kochankę. O tej braci możesz już zapomnieć, uznaj, że ich już nie ma. Ale ci klienci, na których ty się nadziałeś – bardzo ciekawy przypadek. Aż ręce swędzą, żeby się dowiedzieć, co to za jedni.
Waluszek przesunął dłonią po skroni. Głowa go bolała – i akurat z tej strony, w którą nieomal trafił go but przeciwnika.
– Ja już swoje wnioski wyciągnąłem – stwierdził. – Następnym razem nie będę się cackał.
– Dobrze by było. No nic, Loszka, najciekawsze jeszcze przed nami. Jak ci się podoba pierwszy dzień pracy? Nie zabrakło emocji?
– Nie zabrakło. Często tak?
– Ależ co ty! Dziś mieliśmy po prostu bardzo… eee… urodzajną zmianę. Zwykle jest znacznie mniej ciekawie. Ot, zwinie się jakiegoś żebrzącego oberwańca, przekaże się go mentom – a i to święto! Czasami bywa tak nudno, że sam awantury zaczynasz szukać. My przecież bardzo starannie Moskwę oczyściliśmy.