– A kim jest Bobik? – Waluszek przypomniał sobie dyskusję w ruchomym sztabie Myszkina.
– Najemny zabójca, były agent operacyjny GRU. Podczas próby zatrzymania zastrzelił dwóch naszych, a trzeciego ranił. Zaraz potem menty go od nas przejęli, tak samo jak mojego przyjaciela Szackiego. Chcieli przez niego dotrzeć do tych, co mu robótki zlecali. Więc ten Bobik uciekł w drodze do aresztu śledczego – i to od razu do Ameryki prysnął. Tyle z tego dobrego, że już tu nie wróci.
– Dlaczego nie wróci?
– Dlatego, że na samym początku przekazał nam nazwiska wszystkich zleceniodawców. Puścił farbę aż miło. I ci zleceniodawcy czekają tu na niego jak szpaki na wiosnę. W razie czego będzie miał bardzo gorące powitanie. Rozumiesz? Tylko nie chlapnij gdzieś tego, bo to informacja zastrzeżona.
– Właściwie to niczego nie zrozumiałem – przyznał bezradnie Waluszek. – Jak puścił farbę, to po co był potrzebny tym z Pietrowki?
– Mówiłem przecież – chcieli dotrzeć do zleceniodawców.
– Ale… eee…
– ASB też ma swoje interesy na tym świecie – uśmiechnął się Gusiew. – I bywa, że one zupełnie nie pokrywają się z interesami MSW. Bobik pracował dla takich ludzi, których nie było sensu ruszać. Ich wybrakówka pociągnęłaby za sobą nowy podział władzy. A czego ludzie potrzebują? Spokoju i stabilizacji. No i my ten spokój im zabezpieczyliśmy. Porozmawiało się z tym i owym, i otrzymaliśmy solidne gwarancje, że wygłupy z zabójstwami na zamówienie już się nie powtórzą…
– A Bobika odesłano do Stanów – zakończył Waluszek.
– Właśnie tak.
– Co?!
– Właśnie tak, jak powiedziałeś.
– Niczego nie rozumiem – po raz kolejny przyznał Waluszek. – Słuchaj, Pe, a ty skąd to wszystko wiesz?
– Krasnoludek mi powiedział – odparł przyjaźnie Gusiew.
– I po co mi to opowiadasz?
– Bo w ogóle gaduła jestem. Wszyscy to wiedzą.
Waluszek obraził się i umilkł. Samochód jechał wzdłuż bulwarów. Za oknem Moskwa rozkoszowała się cichą letnią nocą, a liczba obejmujących się na ławeczkach parek zwiastowała bliską eksplozję demograficzną.
– Boże, jakże ja kocham to miasto – westchnął Gusiew. – Czasami, wiesz, aż mnie wściekłość ogarnia – czemu i za jakie grzechy nie udało mi się w nim pożyć do woli, co?
– Znaczy, jak? – burknął nachmurzony Waluszek.
– Stary już jestem – kolejne westchnienie. – Jak byłem młody, to kroku tu nie dało się zrobić, żeby na jakiegoś drania się nie natknąć. Właśnie wtedy, kiedy tak się człowiekowi chciało uśmiechać do wszystkich, kochać wszystkie dziewczyny i po prostu cieszyć się życiem… Teraz wszyscy wokół chodzą uśmiechnięci, ale mnie to już jakby niepotrzebne…
„Potrzebne, i to jeszcze jak – pomyślał Waluszek. Odwróciwszy się spróbował pomyśleć o czymś innym – za oknem rzeczywiście było pięknie, ale przed oczami wciąż miał ten przeklęty but. Na grubej skórzanej podeszwie z solidnym rantem. – Ciekawe, czy swoich poprzednich prowadzonych też Gusiew tak głupio tracił? Miał przecież swoją trójkę”.
– Posłuchaj, Pe – odezwał się ostrożnie. – Z góry przepraszam za to, że być może za daleko się posuwam… Co się stało z twoimi partnerami? No, z tymi, których miałeś przede mną…
Gusiew zagryzł wargi.
– Wybacz – Waluszek sam pojął, że za wcześnie jeszcze na zadawanie takich pytań. – Wybacz.
– Drobiazg – odpowiedział Gusiew. – Jakby powiedział mój przyjaciel Daniła: „Wyluzuj stary, bywa…” Wiesz, Loszka, chyba już mogę to wspominać bez bólu. Chociaż… Chociaż przecież to ja ich załatwiłem. Sam.
Umilkł, a Waluszek nie zdecydował się na zapytanie, co właściwie Gusiew miał na myśli.
Zanim grupa Daniłowa zaczęła zajmować się wyłącznie odstrzałem bezpańskich psów, wykonywała poważne i w pewnym sensie delikatne, drażliwe zadania. I jakoś tak wyszło, że Daniłow i jego towarzysze zajmowali w Centralnym mniej więcej tę samą pozycję, jaką w milicji ma obyczajówka. Pośród innych starych wyjadaczy Daniła wyróżniał się względnie giętką psychiką i czymś, co choćby z grubsza, ale przypominało porządne wychowanie i maniery. Nie to, żeby szczególne zadania zlecano mu umyślnie: z początku same jakby go znajdowały, a potem rzeczy się ustaliły. Jak wszystkie normalne zespoły grupa Daniłowa chodziła po wyznaczonych trasach, ale zadania specjalne przedzielano jej takie, do jakich nie można było posłać zbyt – powiedzmy – prostolinijnego Myszkina z jego automatem i zamiłowaniem do strzelania seriami. Daniłow dyskretnie likwidował potajemne domy schadzek, działające bez licencji kliniki aborcyjne, bez niepotrzebnej brutalności zgarniał z rozmaitych prywatnych mieszkań sztaby sekt religijnych, dokładnie rozpracowanymi i precyzyjnymi uderzeniami wyjmował z artystycznej bohemy zbytnio rozpuszczonych narkomanów i potrafił nawet brakować splamionych braniem łapówek czy współpracą z bandytami milicjantów, nie czyniąc sobie jednocześnie wrogów z pozostałej części mentowni.
A to, że brutalnie bił sutenerów i raz w napadzie złości zrobił jednemu szarlatanowi uzdrowicielowi lewatywę z wiadra mydlanej wody, według miar ASB było zupełnie w porządku.
Kompletne i całkowite zniknięcie z głównych ulic rozmaitych bomzów [11] i żebraków też było jego zasługą. Oczywiście, w tej nudnej, brudnej i niewdzięcznej robocie grupa Daniłowa pełniła tylko rolę wierzchołka góry lodowej. Każdego pojmanego przejmowała potem Służba Szczególnej Pomocy Medycznej i Ośrodek Rehabilitacyjny ASB – skomplikowane struktury powołane do tego, żeby określać, czy klient ostatecznie utracił wszystkie ludzkie cechy i do stwarzania tym, którzy naprawdę chcieli się wydostać z błota normalnych warunków startowych. Czynności te podejmowano oczywiście dopiero wtedy, kiedy klient wyraził zgodę na detoksykację, korektę psychiki i przynajmniej pięcioletni okres próbny życia na prowincji pod milicyjnym nadzorem. Dotyczyło to dorosłych – dzieciaków nikt nie pytał. Co prawda, bezdomna smarkateria z ochotą godziła się na życie w internatach. Od kiedy złodziejstwo stało się zajęciem bardzo niebezpiecznym, a dawania żebrakom pieniędzy zaczęto odmawiać jak kraj długi i szeroki, wyżycie na ulicy stało się bardzo trudne.
Ale jakkolwiek by się trudziły dla dobra społecznego wyspecjalizowane organizacje, łowy na ulicach przeprowadzał właśnie Daniłow.
I tego właśnie, dusznego wieczoru miał poprowadzić grupę na operację specjalną w okolicach północnego miejskiego wysypiska śmieci. Podczas ostatniej obławy u pijanego bomzy znalazł się jakiś samopał, którego właściciel strzelił z głupoty i przestrachu do Daniłowa. Dlatego starszy grupy poprosił, żeby dać mu wsparcie w postaci jakiejś trójki z bronią palną. Tak na wszelki wypadek.
Gusiew tymczasem czekał na swoich prowadzonych na stacji Kropotkinska. Mieli taki skromny zwyczaj – przejść się beztrosko spacerkiem przed robotą po bulwarze.
Po wyjściu z metra Kostik powiedział, że pójdzie kupić wodę mineralną – bardzo mu się chciało pić. Gusiew i Żeńka zapalili. I wtedy z metra wyszła kobieta w średnim wieku, zatrzymała się obok brakarzy i patrząc gdzieś pomiędzy nich, w stronę ogromnej cerkwi o białych ścianach, przeżegnała się z rozmachem.
– No popatrz tylko – Gusiew trącił Zeńkę łokciem. – Na nasz widok już się zaczynają żegnać.
– Dziwne, że się jeszcze nie modlą – podbił bębenka Żeńka.
Kobieta obrzuciła ich pełnym nagany spojrzeniem. Właściwie po to właśnie Gusiew ją zaczepił – chciał jej spojrzeć w oczy. Z jednej strony do religii odnosił się z szacunkiem, jako do systemu filozoficznego, ale jednocześnie nie lubił ludzi okazujących przesadną religijność. Było w nich coś takiego, czego nie rozumiał. Dobrowolne podporządkowanie się tajemniczej i niepoznawalnej sile wyższej wydawało mu się wyborem co najmniej dziwnym. Nie mógł pojąć, dlaczego dziesięciu przykazań nie można przestrzegać ze zwykłej przyzwoitości, bez ceremonialnego pogrążania się w świecie cerkiewnych psychotechnik, kiedy nieustannie poddają cię naciskowi zewnętrznemu – jeżeli nie ciągle powtarzanymi prawosławnymi mantrami, to samą architekturą świątyń. I nie pozwalają podjeść, jak należy.