Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Krótko mówiąc, rozpędzą nas na cztery wiatry – westchnął Myszkin. – Albo… co tak patrzysz?

– Po prostu nas wybrakują – rzekł Gusiew.

– Udław się! A po chuj Agencja robi zaciągi młodych?

– Bo właśnie oni nami się zajmą! – rąbnął Gusiew i sam się zająknął od ogarniającej go z nagła trwogi. „Cholera! To się nazywa – olśnienie!”.

– Jak cię palnę w kark… – ostrzegł Myszkin.

– Nie trzeba. Na razie nie ma za co.

– Tfu! – Myszkin potrząsnął łapą nad karkiem Gusiewa. – Krótko mówiąc, nigdy już mnie tak nie strasz. Teraz przez tydzień nie zasnę. Ja… jakby ci tu powiedzieć… wpływowy bardzo jestem. Choler-ra! No, dobra. Nie masz dziś konkretnego przydziału?

– Owszem, wolny strzelec! Muszę prowadzonego oswoić z terenem.

– Ale tak z grubsza?

– Po trójkącie wokół firmy. Nowy Arbat, Smoleńska, Arbat… i może zahaczymy o Bulwary.

– Znaczy, jak to się mówi, z buta. No, dobra. Pe… Krótko, godzina zero zero, czekam na ciebie na parkingu obok pomnika Majakowskiego. Ale przyjedź samochodem, dobrze?

– No popatrz… – mruknął Gusiew. – A czemuż to zawdzięczam zaszczyt?

– Potrzebny będziesz – odparł zwięźle Myszkin.

– A co zrobię z prowadzonym?

– Weź go ze sobą. Może być. Zaznajomi się i jednocześnie… He-he…

– Dobra – odparł Gusiew z namysłem w głosie. – Powiedzmy, że jesteśmy umówieni. Chociaż, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się. Myślałem, że ze mną już koniec, żeście mnie zaliczyli do emerytów.

– Nie zapomniano o tobie – stwierdził twardo Myszkin. – No to na razie. Żyj!

– Żyj! – pożegnał Gusiew kolegę starym, prawie zapomnianym zawołaniem brakarzy idących na robotę.

– A, jeszcze jedno! – Myszkin przypomniał coś sobie i się odwrócił. – Wiesz, ci młodsi, wypytywali mnie tutaj, czemu naszą formułę nazywamy „ptaszkiem”. Nic im nie powiedziałem. Po co im wiedzieć… Dobrze?

– Dobrze – stwierdził Gusiew. – Wygląda na to, że naprawdę o niczym nie zapomniałeś.

Myszkin mrugnął porozumiewawczo, machnął ręką i poszedł ku wyjściu, skąd dudniły już głosy jego podkomendnych. Gusiew skręcił do klasy wykładów taktycznych.

Waluszek siedział w kącie założywszy nogę na nogę i przeglądał jakąś broszurę.

– Co ty tam przeżuwasz? – zapytał Gusiew. – Regulamin służby wewnętrznej?

– Nie, skąd… – Waluszek szybko schował broszurę do kieszeni wewnętrznej i wstał. – Pamiątka.

– Daj spokój – uśmiechnął się Gusiew. – Dziś trafi ci się pamiątka… sam zobaczysz. Idziemy, agencie Locha Waluszek. Witam was na pierwszym patrolu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Trzeba oddać Vladowi Tepesowi sprawiedliwość – w swoim katowskim zapale nie pobłażał nikomu, niezależnie od narodowości czy pozycji społecznej.

– Co, nie mamy samochodu? – zdziwił się Waluszek, kiedy Gusiew, wyszedłszy z bramy wsadził dłonie w kieszenie i kopcąc dymem z cygara ruszył ku placowi Arbatu.

– Pomyśl – rzucił Gusiew przez ramię, nie zatrzymując się.

Waluszek dogonił przewodnika i ruszył obok. Dalszych pytań już nie zadawał – albo postanowił udać mądrzejszego niż jest, albo po prostu bał się narazić, co zresztą samo w sobie świadczyło o śladowej obecności intelektu.

Gusiew skończył palenie, niedbale rzucił niedopałek do kosza, który akurat się napatoczył, chybił i posapując z irytacji podniósł niedopałek, a potem starannie wrzucił go tam, gdzie powinien.

– Tu wszędzie jest blisko – zniżył się łaskawie do wyjaśnień. – A samochodem zaraz się wpakujesz w korek. No nic, pod wieczór trochę sobie pojeździmy.

Na parkingu przy ścianie tunelu, który zagłębiał się pod Nowy Arbat, dwóch śmieciarzy ze swoją „wycieraczką” zaciekle pucowało asfalt, a jakiś ponury i nieogolony typ o sinej gębie grzebał w parkingowym liczniku. Gusiew gwizdnął i został zignorowany. Brakarz przeszedł przez drogę i lekko tknął nieogolonego palcem w bok.

Nieogolony odwrócił się z takim trudem, iż Gusiew gotów byłby przysiąc, że usłyszał zgrzyt stawów. Przy okazji brakarz ujrzał jego oznakę mundurową i wyraz kompletnej obojętności na młodej, obrzękniętej od wódki twarzy.

– Cześć – rzucił Gusiew. – Wszystko w porządku?

– Aaa… – wymamrotał nieogolony. – Nie najgorzej. Jaki, kurwa, porządek… Kicha. Strzelić sobie klina nie można, bo wygonią. A ja wczoraj imieniny miałem. Nieźle się naje… I tak, jak zacząłem, tak skończyłem. A co mam robić, jak nie umiem się powstrzymać? Na całe szczęście nie jestem stuknięty.

– No, no… – rzekł Gusiew z uznaniem. – Ciekawe, co się z tobą wyrabia na urodzinach?

– Na urodziny przychodzi ciotka i trochę mnie hamuje.

– Znaczy, żona też lubi sobie dać w rurę?

– Wpadła moja żona – westchnął nieogolony. – Będzie ze dwa lata. Za narkotyki.

– Hm… współczuję – stwierdził Gusiew bez cienia współczucia w głosie. – To po co się z nią żeniłeś? Wiedziałeś, czym się to skończy.

– Myślałem, że jakoś damy sobie radę.

– Z tym sobie nie poradzisz, to trzeba leczyć. Ale mało komu pomaga. Dobra. Widzę, że nie masz ochoty na to, żeby mi powiedzieć coś ciekawego…

– Od pewnego czasu u nas, cholera, spokojnie. Pełen komunizm, nie ma na kogo donieść.

– Ale mimo wszystko dawaj baczenie.

– Z pewnością, szefie, Jak tylko co, zaraz powiadomię.

– Dowiedzieć się, co z twoją żoną? Może jeszcze wróci?

Nieogolony uśmiechnął się krzywo.

– Nie rozśmieszaj mnie, chłopie – powiedział. – Co to ja, życia nie znam?

– Właśnie, że nie znasz. Różnie bywa.

– Nawet gdyby, to niech ją cholera…

– No, ty wiesz lepiej. To na razie.

– Bywaj.

Obok z cichym warkotem silnika przejechała „wycieraczka”. Jeden ze śmieciarzy operował dźwigniami, drugi szedł z tyłu i oceniał rezultaty. Po przejściu maszyny asfalt zmieniał barwę, jakby go wczoraj położono. Widać było, że śmieciarze nie oszczędzają na środkach czyszczących.

– A wy co się tak staracie? – zapytał Gusiew. – Inspekcja będzie?

– Skądże – odezwał się pieszy. – Po prostu chcemy, żeby było pięknie.

– Niedługo smarknąć na ulicy nie będzie można – mruknął Gusiew do siebie. – Od razu przybiegnie dwóch z łopatami i jeden z wiadrem. Skąd ich biorą, tych maniaków?

– A mnie się to podoba – odezwał się Waluszek.

– Mnie też – przyznał Gusiew. – Tylko się boję, że mnie kiedyś zabiorą za to, że gumę do żucia obok kosza wypluję.

Znów przeszli na drugą stronę ulicy.

– Posłuchaj… – przypomniał sobie nagle Waluszek. – Coś ty mówił o tym, że narkomanów się leczy? Przecież u nas ich nie leczą. A może jednak…

– Doświadczony psychoterapeuta może narkomana wyleczyć. Oczywiście, nie każdego. Kuracja jest zresztą kłopotliwa i długa. Ale w pewnych przypadkach narkomania poddaje się leczeniu. I najważniejsze wcale nie są leki. Z tego, co wiem, szybka detoksykacja zajmuje dziesięć, do dwunastu godzin. Ale zostaje uzależnienie psychiczne. Trzeba ustalić przyczyny, dla których narkoman chce uciec od rzeczywistości. Igłę bierze tylko ten, kto ma do tego skłonności. Komu jest ona potrzebna.

– A ten, któremu nie jest potrzebna? – zapytał natychmiast Waluszek.

– Ten jej nie tyka.

– A jak komuś jest potrzebna, ale nie za bardzo? – nie poddawał się Waluszek.

– To go po zdiagnozowaniu zostawiają przy życiu i wysyłają do obozu pracy. Dlatego powiedziałem, że niektórzy w zasadzie mogą wrócić. Obóz – nie katorga, da się przeżyć. Wracają nieszczęsne stworzenia o osowiałych już na zawsze oczach, ale wracają. I niczego już im nie trzeba – narkotyków też. Rozluźnij się, Loszka. Na narkotyki jest tylko jeden pewny środek, który pomaga każdemu – kula w łeb.

Przy kiosku z wyrobami tytoniowymi Gusiew zwolnił i zajrzał w okienko.

– Jak tam sprawy? – zapytał.

– Dzięki waszym staraniom, nieźle – padła odpowiedź.

– Później się nie zjawiali?

Waluszek nie usłyszał odpowiedzi. Gusiew chrząknął z satysfakcją.

16
{"b":"102786","o":1}