– No, po co? – zapytał Gusiew ze szczerym zainteresowaniem w głosie.
– Dlatego, że marzyłeś o tym, iż sam ich wybrakujesz! – wypalił instruktor. – Liczyłeś na to, że Agencja naprawdę wytłucze wszystkich skurwysynów w tym całym pierdolonym kraju! Co, może nie?!
– Boże! – Gusiew załamał ręce. – Czemu wszyscy się tak do mnie przyczepili? Na nic nie liczyłem i niczego się nie spodziewałem. Po prostu musiałem oddać stary dług.
– Jaki? – zapytał natychmiast instruktor.
– Oddaj moje spluwy, to ci powiem.
Gusiew sięgnął do wskazanego mu metalowego pojemnika, znalazł broń i obejrzawszy ją krytycznie powkładał w kabury. „Makarowa” przełożył do kieszeni.
Instruktor czekał z niecierpliwością. Wreszcie Gusiew podszedł do niego blisko i szepnął mu w same ucho:
– Wobec siebie miałem dług. I wobec nikogo innego. Wiesz, nie umiem żyć z nieczystym sumieniem. Tak, po prostu…
Odszedł, zostawiając instruktora z mieszanymi uczuciami.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Stosunek do pamięci o Drakuli w jego ojczyźnie jest inny od tego, jaki do niej mają mieszkańcy pozostałej Europy. Nie to, żeby go uważano za narodowego bohatera, niewątpliwie jednak darzą go szacunkiem i uważają Vlada ze jednąz głównych postaci historycznych okresu, w którym powstawał i szukał swojej tożsamości cały naród.
Gusiewa zwinęli o szesnastej dziesięć, wprost z drogi. Akurat jechał na diagnostykę – nadmiernie forsowany silnik „dwudziestki siódemki” był kapryśny i należało nań uważać. Zatrzymawszy się na światłach Gusiew beztrosko palił, kiedy z trzech stron zablokowały go ponure, czarne „Jeepy”. Gusiew jeszcze nie bardzo pojmował, co się stało, a jego dłoń już nacisnęła znajdujący się pod siedzeniem guzik awaryjnej radiolatami. Zwęszywszy niebezpieczeństwo i oceniwszy stosunek sił, brakarz zachował się w jedyny możliwy sposób – nie chwycił za broń i nie rzucił się pod grad kul, narażając swoje niezwykle dla siebie cenne życie, a po prostu wysłał w eter sygnał alarmowy i zdał się na łaskę zwycięzców. Którzy wywlekli go z wozu, wparli lufę w skroń, skuli mu z tyłu ręce i niedbale wrzucili go do bagażnika.
„Dziesięciu na jednego – co to za diabelstwa?!” – zdążył jeszcze pomyśleć Gusiew, zanim ktoś walnął go w kark i brakarz stracił przytomność.
„Jeepy” zawyły i włączyły koguty, a potem wściekle ruszyły ze skrzyżowania, prawie potrąciwszy wyjeżdżające z lewej wiśniowe „Porsche”. Jeden z napastników wskoczył do „dwudziestki siódemki”, rzucił na tylne siedzenie sporą walizkę i pobiegł za kolegami.
Oszołomiony Waluszek przetarł oczy – wydało mu się, że wariuje. Powinni byli spotkać się z Gusiewem w odległości stu metrów od tego miejsca, pod zagadkowym, ale dlatego właśnie charakterystycznym szyldem „Praworządne bractwo świętego męczennika Epidifora. Skład hurtowy”. Gusiew obiecał pogadać z technikami firmowej stacji obsługi technicznej wozów ASB, żeby Waluszkowi mechanicy fachowo zakleili pęknięty reflektor.
Gdyby porywaczom się tak nie spieszyło, Gusiew chybaby z tego nie wyszedł cało.
Ocknął się w nieznanym mu pomieszczeniu, najwyraźniej piwnicznym, przywiązany do krzesła – kompletnie niczego nie pojmując. W oczy bił mu snop oślepiającego światła, a wokół snuli się nieznani mu ludzie.
„To nie nasi – stwierdził, starając się z wysiłkiem przypomnieć sobie, skąd się tu wziął. – Nasze pokoje przesłuchań mają raczej medyczny charakter. Ojojoj… Pewnie będą bić”.
– Ocknąłeś się? – zapytał ktoś ukrywający się za źródłem światła. – No to witamy. Nazwisko?
– Gdzie jestem?
– Nazwisko!
– Spierdalaj! – odpowiedział Gusiew ze stosowną do treści wypowiedzi godnością. Nie, nie pamiętał, jak go wzięto. Pamiętał jak się obudził, jak się zdzwonił z Waluszkiem, jak wsiadł do samochodu… Potem były już tylko niejasne fragmenty wydarzeń. „Z pewnością uderzenie po głowie. A dranie!”
Rozmówca się uśmiechnął i w tej chwili ktoś niewidzialny tak przywalił Gusiewowi w ucho, że ten nawet nie zdążył stęknąć. Jakby rąbnięto go pniem drzewa – ciężkie, potężne, tępe uderzenie. Uderzona strona twarzy odpowiedziała głęboką i nieprzyjemnie miękką na pozór ciszą.
Gusiew ostrożnie podniósł głowę z ramienia, na które rzucił ją cios. Nie pogubił się i nawet się nie zeźlił. Po prostu zrobiło mu się boleśnie przykro.
„Za co?! Powiedzcie choć gady, za co?!”
– Za co? – wydusił wreszcie.
– Nazwisko!
Mimo woli przypomniał sobie swoją niedawną rozmowę z nieboszczykiem o ksywie Pismak. I niespodziewanie dla samego siebie odparł w bardzo podobnym stylu:
– A może byś mi laskę zrobił?
„W takich oto chwilach zaczynasz się czuć nosicielem i dziedzicem wielkiej rosyjskiej kultury”. Gusiew poczuł, że powoli wzbiera w nim nerwowy śmiech.
Tym razem nikt go nie uderzył – zgaszono mu papierosa na wierzchu dłoni. Okazało się, że jest to zupełnie znośne, tylko jeszcze bardziej obraźliwe i przykre niż przedtem. Gusiew zasyczał jak bardzo wielka gadzina w porze godowej i soczyście splunął w twarz oprawcy – rosłemu typowi w drogim, szytym na miarę kostiumie.
Oprawca poczuł się chyba urażony, bo dał Gusiewowi w oko. Pole widzenia błyskawicznie się zmniejszyło i brakarzowi zadzwoniło w głowie. A oprawca gdzieś przepadł – pewnie poszedł wytrzeć twarz.
– Nazwisko! – ryknął niewidzialny.
„Jakbyś tego nie wiedział! Cholera, trzeba było swego czasu uważniej słuchać szefa, opowiadał przecież, jak wygląda klasyczne przesłuchanie… no dobra, jakoś sobie poradzimy. Najważniejsze, żeby wciąż stawać okoniem. Jeśli teraz odpowiem mu uczciwie, łatwiej ulegnę naciskom w przyszłości. A, w dupę jeża, nie odpowiem i tyle. Gadać co ślina na język przyniesie – mogę, proszę bardzo. Ale się nie poddam. Oczywiście, ciekawe, czego ode mnie chcą? Tyle że bardziej ciekawe jest, czy menty zdążyli im wsiąść na ogon. A jeżeli sami są mentami”?
– Odpowiadać! Nazwisko!!!
– My name is Bond. James Bond.
Nie zdjęto mu kombidresu, co wzmogło jego zuchwałość. Wydało mu się mimo wszystko, że nikt nie zamierza mu zgniatać jaj drzwiami, ani wycinać na piersi nieprzyzwoitego słowa. To znaczy – na razie nikt nie zamierza…
I rzeczywiście, dostał tylko w to samo, co przedtem oko, ale wyrwało to jednak zeń krótkie stęknięcie. „Spieszy im się. Za kilka minut bolałoby znacznie bardziej. Skurwysyny, oślepnę, albo dostanę zeza. Ale że się spieszą – dobra nasza… Co to za jedni?”.
– Posłuchaj, czemu się upierasz? – zapytał ukryty w ciemności. – Odpowiadaj, a być może cię nie zabijemy. Być może…
Gusiew plunął na chybił trafił w stronę głosu, ale raczej chybił, niż trafił.
– Ja go zaraz zastrzelę! – warknął oprawca i w usta Gusiewa, rozgniatając celowo wargi, wdarła się lufa pistoletu. Zaraz potem rozległo się szczęknięcie odwodzonego kurka. W ustach zrobiło się nieprzyjemnie słodko.
– Poczekaj – poprosił ukryty w mroku. – Przecież to niegłupi człowiek, będzie mówił. Prawda? Będziesz mówić i może cię puścimy.
– Takiego wała go puścimy!
– Spokojnie. Ja tu rozkazuję. Ej ty, powiedz mi cokolwiek! Na przykład imię, nazwisko, stopień.
– Starszy chorąży Chujew, wydzielony batalion desantowo-rabunkowy! – zameldował Gusiew. Coraz wyraźniej czuł zbliżanie się poważnego i nieodpartego ataku histerii. „Tak pewnie będzie lepiej. Gówno ze mnie wydobędą, jak zacznę się miotać z wyciem i bryzgać śliną. Tyle, że to będzie jakoś takie niegodne…”
Kilka razy dali mu w mordę i chyba rozerwali policzek. Twarz traciła czucie, momentami miewał zaćmienia świadomości. Wił się i syczał – reakcja na poziomie histerii, z tym nie mógł niczego zrobić – ale nie wydał z siebie ani jednego mającego jakieś znaczenie dźwięku. Tak samo z nim było, gdy w wojsku dręczyła go „rezerwa”. Czuł tak wściekłą moralną przewagę nad tymi sierotami, że po prostu nie mógł im okazywać strachu i bólu. Później nieraz jemu samemu przychodziło łamać klientów na kolanie, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że prawdziwie silny człowiek nigdy nie będzie dręczyć słabego i bezbronnego. On go po prostu zastraszy. Albo przechytrzy. Ale zniżać się do tortur…