Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Oj, nie kupisz mnie, Korniej! Też mi chytrusek się znalazł. Jak tylko usłyszał o przeciwpancernych, natychmiast zwąchał, że wyczułem pismo nosem. Ale skąd ci przyszło do głowy, że cię z miejsca pokocham na zabój, i w razie prawdziwego niebezpieczeństwa uprzedzę? Chociaż uwzględniwszy, że masz chorą córeczkę…”

– Wspaniale – odpowiedział Gusiew, po ojcowsku poklepując Korniejewa po ramieniu. – No cóż, kolego, jedźmy do Centralnego. Wyleczymy szefa z przesadnej podejrzliwości. Ostatnio zaczął coś zbyt wiele brać na swoje wątłe w końcu ramiona.

– Tak właśnie myślałem! – westchnął z zapałem Korniejew. – Tak właśnie myślałem!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Masowe egzekucje i kaźnie są wypróbowanym sposobem na zapisanie się w pamięci potomków; większość ustnych przekazów o Drakuli aż do dzisiejszych czasów zachowała się właśnie w taborach Cyganów.

Do Centralnego Korniejew pojechał normalną drogą, przez pierścień bulwarów, czym mocno Gusiewa rozdrażnił. Po rozmowie z dyrektorem zebrało się tyle powodów do rozmyślań, że można było zgłupieć od nadmiaru palących problemów. Gusiew rad byłby każdej zwłoce w drodze. I gdy zbliżająca się już do Pietrowki „dwudziestka siódemka” utknęła w korku – szczerze się ucieszył.

Korniejew przeciwnie, wysunął się z okna niemal do pasa.

– Coś niebywałego – wymamrotał po chwili. – Żadnego ruchu. Pe, widziałeś kiedyś coś takiego na Bulwarach?

– W minionym wieku – leniwie rzucił Gusiew, pogrążony w swoich rozmyślaniach.

– Bądź tak dobry i rozejrzyj się – Korniejew sięgnął do radioodbiornika, włączył go i zatrzymał silnik.

Gusiew westchnął ciężko i otworzył skrytkę na podręczny komputer. Wywołał na monitor plan miasta. I niewiele brakowało, a wywichnąłby sobie szczękę ze zdziwienia.

Na schemacie skrzyżowania widać było pięć… sześć… nie, znacznie więcej czerwonych punktów. I wiele niebieskich. Znacznik w kształcie maleńkiego automatu wskazywał, że w tych miejscach miała miejsca strzelanina – i to ostra.

– Korniej – wydusił z siebie po chwili Gusiew. – Chyba wsiąkliśmy.

Z mapy przerzucił się na plan sytuacji operacyjnej. Żadnych szczegółów. Po prostu strzelanina z broni automatycznej, przed dziesięcioma minutami. Milicja jest już na miejscu. Rozpatrywany incydent nie leży w kompetencjach ASB. „Rzeczywiście, to nie nasza sprawa. My jesteśmy od wybrakowania przestępcy. O ile zostanie stwierdzone, kto nim jest…”

Gusiew podsunął panel Korniejewowi i ten z kolei też otworzył gębę:

– O matko!

– Właśnie tak. No co, idziemy?

– No… – Korniejew zaczął gorączkowo sprawdzać igielnik.

– Zostaw, Korniej – mruknął Gusiew. – Tam już wszystkich pozabijali…

Skrzyżowanie wypełniała masa poharatanego żelaza, kości i mięsa. I wszystko było zalane krwią. Gusiew ciężko przełknął ślinę, a idący za nim Korniejew tylko westchnął. Wyglądało na to, że gdy tylko samochody ruszyły na zielonym, ktoś otworzył do nich ogień z trotuaru. Morderca walił we wszystkie bez wyboru, seriami bez konkretnego celu.

Gapiów od miejsca wypadku oddzielał kordon milicji. Wokół wraków kręciło się mnóstwo ludzi – białe chałaty, szare mundury i cywilne ubrania splątały się w jedną ruchomą masę. Kilka karetek z przeraźliwym wyciem usiłowało wyrwać się poza skrzyżowanie, a ze wszystkich stron wdzierały się w uszy sygnały syren innych, gnających do miejsca wypadku wozów. Piekielna wrzawa zagłuszała jęki rannych.

Każdemu ruchowi towarzyszyły chrzęst i zgrzyt szkła pod nogami.

Na jedynym wolnym kawałku chodnika, przy którym zatrzymali się brakarze, zebrał się niezbyt liczny tłumek. Trzeba było nieźle wyciągać szyję. Gusiew dotarł do słupa ulicznej sygnalizacji i podciągnąwszy się po gładkiej kolumnie spróbował objąć wzrokiem całe miejsce wypadku. Gdzieś już widział coś podobnego.

Mnóstwo potrzaskanego szkła.

Całe skrzyżowanie pełne śladów krwi – tam, dokąd nie pociekła sama, zaniesiono ją na podeszwach butów.

„Nie – pomyślał Gusiew. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałem”.

Słyszałem. Czytałem. Myślałem o tym.

Saratow.

Chłopak z automatem, który ostrzelał tramwaj.

Jakiś gnojek, który przyczepił sobie do piersi imitację oznaki ASB.

Prowokator.

Ktoś targnął go za połę kurtki. Gusiew spojrzał ze zdziwieniem w dół. Tuż pod nim stał Korniejew z niemym pytaniem w oczach. Gusiew zupełnie zapomniał, że nie jest tu sam.

Ostrzelane samochody powpadały na siebie i tylko jeden wyjechał na trotuar, wcinając się w letni kawiarniany ogródek – kierowca, choć martwy, naciskał widać jeszcze na gaz.

„Dobre i to, że nikogo nie przejechano”.

Gusiew stanowczym krokiem przeciął tłum i stanął oko w oko z kapralem milicji. Chłopak miał taki wyraz twarzy, jakby zaraz miał jednocześnie zwymiotować i się rozpłakać. Gusiew rozejrzał się i odszukał wzrokiem człowieka o mocniejszych nerwach – niemłodego już, grubego i wąsatego sierżanta.

– Kto strzelał? – zadając pytanie Gusiew jednocześnie pokazał oznakę ASB.

Wszystkiego mógłby się spodziewać – oprócz reakcji sierżanta. Milicjant wytrzeszczył oczy i poczerwieniał, jak człowiek, którego zaraz trafi szlag.

– Idź ty w chuj! – syknął sierżant. Najeżywszy wąsy upodobnił się do rozjuszonego morsa.

– Odbiło ci? – zdumiał się Gusiew.

– Powiedziałem – sperdalaj! – sierżant opuścił dłoń na kaburę. Gusiew cofnął się szybko, wpadając na rozpychającego za nim ludzi Korniejewa.

– Co jest? – zdziwił się towarzysz. – Nie puszczają?

– Chwileczkę. – Gusiew odsunął go łokciem i niemal biegiem skoczył na drugą stronę bulwaru, gdzie migali pagonami oficerowie. Korniejew, który najwyraźniej i bez dyskusji uznał jego starszeństwo, sapiąc ciężko ruszył jego śladem.

Na rogu z podnieceniem wymachiwało radiotelefonami przynajmniej dziesięciu pułkowników i cała chmara oficerów niższych rang. Gusiew ruszył w ich stronę, ale w tej chwili chwycił go za kołnierz kolejny sierżant.

– Wam nie wolno, towarzyszu pełnomocniku! – stwierdził, podkreślając głosem moc rozkazu.

– Jeszcze jak wolno! – Gusiew spróbował się wyrwać.

– Nie. Rozkaz ministra. Nie dopuszczać ASB.

– Wasz minister nam wisi i powiewa, sami mamy nie gorszego… – warknął Korniejew.

– Siedź cicho, Korniej. Sierżancie, czy coś jest wam wiadome?

– Nie.

Gusiew podniósł rękę, starając się w taki choć sposób ściągnąć na siebie uwagę oficjeli z drugiej strony ulicy. Powiodło mu się – w stronę kordonu skoczył jakiś rozdrażniony major.

– Jestem starszym pełnomocnikiem Centralnego oddziału ASB. Nazywam się Gusiew. Zechciejcie mi powiedzieć…

– Spierdalaj – rozkazał major.

„I ten ma takie oczy, jakby zaraz miał mnie zastrzelić – zauważył Gusiew. – Czyżbym miał rację i powtórzono tu wariant saratowski? Żeby mnie, brakarzowi, jakiś majorzyna, który nigdy wcześniej mnie nie widział, kazał iść won?”.

– Mówiłem przecież – rozkaz ministra – burknął sierżant odpychając Gusiewa od majora, który mierzył brakarza bardzo wrogim spojrzeniem.

– Dwa słowa – poprosił Gusiew. – Czy ten człowiek miał znaczek ASB?

– Żadnych komentarzy – wycedził major przez zęby i odszedł.

– Sierżancie! Czy ten człowiek miał znaczek ASB?

Sierżant rozejrzał się ukradkowo i prawie niezauważalnie kiwnął głową.

Gusiew poczuł, że grunt osuwa mu się spod nóg. Korniejew chwycił go za ramię.

– Wynośmy się stąd, Korniej – stwierdził Gusiew.

– Boże… Ale skąd takie…

– Wynośmy się. Ty lepiej pomyśl, jak samochód z tego tłoku wyciągnąć. Przecież na rękach go nie wyniesiemy… No dobra, przebijemy się podwórkami.

– Ale jak możesz…

– Co jak mogę?!

– No, tu jest tak… takie…

– Korniej, uspokój się. Nic tu już nie zdziałamy. Chodźmy stąd, ale już! – Gusiew zaciągnął poły kurtki, żeby wbrew swojej woli nie błysnąć przypadkowo oznaką na piersi. W tej chwili aż za bardzo widoczną.

61
{"b":"102786","o":1}