ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Ciekawe, że wszystko wskazuje na to, iż wśród narodu Vlad był dość popularny. Przyczyny tego były głównie psychologicznej natury.
Podczas drogi Gusiew odszukał w notatniku jakiś potrzebny mu telefon i Waluszek musiał ścierpieć długą rozmowę partnera z nieznanym mu Wasilem Wasiliczem, z której zrozumiał tylko, że Gusiew i Wasilicz bardzo się wzajemnie szanują. Zagadkowe aluzje i dziwaczne abrewiatury [20] szybko Waluszka znużyły i skupił się na prowadzeniu. W końcu Gusiew wyłączył transiver i zapalił, najwidoczniej bardzo z siebie zadowolony.
– I jak, wszystko w porządku? – zapytał Waluszek.
– Zobaczy się na miejscu. W zasadzie Wasilicz jest gościem wpływowym, ale i jego możliwości są ograniczone. Podrzucić jakąś informację do przemyślenia, szepnąć słówko gdzie trzeba – zawsze i proszę bardzo. Ale nacisnąć odpowiednią dźwignię – figę. Taki sam uczciwy najemnik, jak ja z tobą. No dobra, coś istotnego jednak nam dał. Teraz wiemy, gdzie szukać. Przy okazji godzi się wspomnieć, że ktoś przed chwilą przepuścił skręt w lewo. Trzeba było zjechać w boczną drogę. Wybacz, zagadałem się i nie spostrzegłem…
– Zawrócimy nieco dalej – stwierdził z olimpijskim spokojem Waluszek. W odróżnieniu od Gusiewa w ogóle nie przejmował się takimi drobiazgami. Zawsze mógł zawrócić nieco dalej. Gusiew głęboko przeżywał niepowodzenia oraz wszelkie błędy i starał się w ogóle ich nie popełniać. A Waluszek po prostu naprawiał popełnione pomyłki. Przychodziło mu to bez trudu.
Zawrócić jednak udało im się nieprędko. Przeszkadzał w tym przede wszystkim Gusiew, który z zasady nie zgadzał się na włączenie koguta i rzucanie się niby mały, ale zajadły i gniewny buldożer przez podwójną linię, kiedy nie było naglącej konieczności podobnych manewrów. Wróciwszy na poprzednie skrzyżowanie Waluszek nie wytrzymał i popełnił wykroczenie – skręcił w prawo, mimo przekreślonej strzałki na znaku drogowym. Przed czujnym okiem nudzącego się w „szklance” pośrodku Rublewki menta z powodzeniem zasłonił wóz długi autobus.
– …i potem jeszcze raz w prawo – podpowiedział Gusiew. – Wiesz Losza, jestem rzadki głupek. Nie zamówiłem dla nas przepustek. Jakoś się nie domyśliłem.
– Przecież mamy wszędzie wolny wstęp! – zdziwił się Waluszek.
– Aha. Tylko że ten wolny wstęp kończy się na murach Kremla. A Centralny Szpital Kliniczny jest prawie tym samym, co Kreml. No, dobra, jakoś się przedrzemy. Ale tak czy owak ujawnimy się, a odźwierny zapisze numery wozu.
„Dwudziestka siódemka” przejechała przez wąski korytarz z metalicznymi zaporami i zatrzymała przy szlabanie na wjeździe do CSK. Do wozu natychmiast podszedł bramkarz – młody chłopak z pasiastą laską, w rozpiętej kurtce narzuconej na mundur nieznanego brakarzom typu. Przyjrzał się numerom, popatrzył w kierunku budki kontrolnej, w której siedzieli posiwiali weterani służby wartowniczej w furażerkach i dał Waluszkowi znak ręką – spadaj.
– Schamiał naród do granic niemożliwości – stwierdził Gusiew, wysiadając z wozu. – Dawniej choć pytali, kto taki. Nie pękaj, dobrze?
Waluszek zapalił i przygotował się do niepękania. Gusiew rozpoczął rozmowę z bramkarzem, który nadął się i coraz bardziej wypinał pierś, unosząc jednocześnie podbródek. Z budki wylazł jakiś siedemdziesięcioletni na oko dziadyga z wyraźnym zamiarem wsparcia bramkarza, ale w tej samej chwili Waluszek spostrzegł charakterystyczne drgnienie ramion Gusiewa, który ujął w rękę klapę kurtki i nieco ją odsunął. Dziadygę błyskawicznie cofnęło w głąb budki, a bramkarz jakby się skurczył. Znaczek ASB nawet i tutaj miał swoją wagę. Ale wpuścić Gusiewa na swoje terytorium ochroniarze nadal nie zamierzali. Nie czuli się już tak pewnie, jak przedtem, lecz mimo wszystko uparcie trzymali się swojego. Waluszek palił i czekał, kiedy Gusiew sięgnie do swojego najbardziej przekonującego argumentu, jakim była „beretta”. Ciekaw był, czy jego prowadzący ma dostatecznie twarde jaja, żeby na siłę wedrzeć się do tak poważnego obiektu, jak słynna „Kremlówka”.
Gusiew jednak chyba chciał uniknąć głośnej awantury. Wszedł do budki i zaczął rozmowę z dziadkami. „Bramkarz” przewiercał pełnym wrogości spojrzeniem samochód brakarzy, a szczególnie Waluszka.
Z tyłu podjechała karetka pogotowia – nie jakaś tam odrapana „Gazela”, ale „Chevrolet”. Wielka maszyna zwiesiła swój tępy ryj nad „dwudziestką siódemką” i niecierpliwie pojękiwała. „Bramkarz” ponownie polecił Waluszkowi skinieniem dłoni, żeby się zmywał, ale Aleksiej udał, że jego ten gest nie dotyczy. I na wszelki wypadek otworzył kaburę igielnika.
Karetka wyła, a Waluszek spokojnie palił. Z budki wyskoczył podenerwowany Gusiew i w przelocie rzucił „bramkarzowi” coś kąśliwego, bo jego twarz natychmiast pokryła się czerwienią. Szlaban frunął w górę. Gusiew wskoczył na miejsce i trzasnął drzwiami tak, że niewiele brakowało, a rozniósłby samochód.
– Naprzód! – polecił. – S-s-skurwysyny! Patrzcie ich, obiekt wydzielony! Ich, psiakrew, prawo nie dotyczy! Dobrze, dranie, jeszcze tu wrócę! Pokażę wam, co to znaczy służba na posterunku bojowym… Wasz posterunek znajdzie się w strefie ogniowej… Wtedy zobaczymy, kto ma pełnomocnictwa, a kto nie! Wybacz Loszka, wkurwili mnie tak, że bardziej już nie można.
– Przez cały czas czekałem, kiedy sięgniesz po rurę – podbechtał go Waluszek.
– Dzisiaj nie można – westchnął Gusiew. – Spieprzymy sprawę. Co za kurestwo! Wyobrażasz sobie, pod tą budką jakiś chłopak po ścianach łazi i jęczy: – Wpuśćcie mnie, potwory, żona mi umiera na położniczym!” A oni mu na to: „Dni odwiedzin w czwartki i soboty, tam na ścianie wisi telefon!” [21]
„Dwudziestka siódemka” sunęła wolno po niezbyt starannie uprzątniętej alei. Łatwo było zauważyć, że ciecie też są tu „wydzieleni”, i przepracowywać się nie lubią. A miejskich śmieciarzy z ich „odkurzaczami” oczywiście tu nie wpuszczano. Do takiej odpowiedzialnej roboty, jak zebranie opadłych liści i umycie asfaltu chłopcy nie spełniali wymagań formularza dopuszczenia do prac niejawnych.
– Skręć na chwilkę do budynku głównego – poprosił Gusiew. – O tam, na prawo, trzeba się trochę zabezpieczyć i jakoś sformalizować naszą wizytę. Szybko się uwinę. A ty tymczasem zaparkuj na lądowisku dla helikopterów. Żeby uniknąć niepotrzebnych awantur. Widzisz, prostakom nie wolno się tu zatrzymywać. Tu podjeżdża „członkowóz” Litwinowa. Dwa dni na każde trzy. Nazywa się to u nich „na podładowanie”. Kurwa jego mać! Jeszcze jednego Jelcyna się dorobiliśmy! I to z najlepszymi, najszlachetniejszymi zamiarami. Gdybym wiedział, czym to się skończy, jak Boga kocham, zwiałbym do Afryki!
Z tymi słowami wysiadł z wozu i szybkim krokiem ruszył w stronę bocznego wejścia do budynku głównego. Waluszek posłusznie wrzucił wsteczny bieg. W samą porę – do „dwudziestki siódemki” pospiesznie kusztykał już kolejny dziadyga w furażerce. „Boże wielki, skąd ich tylu nabrali?! – zdumiał się Waluszek. – Czy to jakiś rezerwat dla emerytów z KGB? Ale czemu ja się dziwię – cały nasz rząd składa się z takich typów. No, może gęby mają nieco bardziej inteligentne. A Przewodniczący ledwo już ciągnie… Ciekawe, ciekawe”.
Gusiew przepadł na jakieś piętnaście minut. Wrócił ze stężałą twarzą, bezlitośnie żując dwudziesty chyba tego dnia papieros.
– Jazda do ONF-u – stwierdził. – Teraz najważniejsza jest szybkość.
– Gdzie? – zapytał Waluszek.
– Pokażę ci. Do Oddziału Neurologii Funkcjonalnej. Wielcy tego świata tak nazywają swoje wariatkowo. Żeby po raz kolejny nie urazić ich delikatnej psychiki.
– Ależ ty się tu czujesz jak w domu – zauważył Waluszek, wykręcając na miejscu maszynę.
– Bywało się – oznajmił krótko Gusiew.
Do długiego budynku ONF-u podjechali od tyłu.