Gusiew bez słowa rzucił niedopałek na sąsiedni grób.
– A ja tobie, mówiąc przy okazji, też mógłbym co nieco przypomnieć – stwierdził starszy, jakby się uspokajając. – Też nie jesteś bez grzechu.
– Ja?! A co ja? Nie ja napisałem „Zarządzenie 102”. Nie ja organizowałem ASB.
– Aleksandrze Pietrowiczu! – zawołał z daleka szef ochrony. – Telefon do was na pierwszej linii… i w ogóle, już późno…
– Przedzwonię…
– Tak jest!
– Znaczy tak, Pawle… – zakonkludował starszy twardym głosem. – Odpowiedziałem na twoje pytania. A teraz pozwól, że dam ci jedną, rzeczową radę.
– A co? – Gusiew zmrużył oczy z wrogością. Od dawna już nie przejmował się radami tego człowieka i nie postępował zgodnie z nimi. Ale też nie odmawiał ich wysłuchania. Szczególnie teraz.
– Rzuć tę cholerną robotę.
– Oho!
– Owszem, rzuć. Napisz raport, zwolnią cię bez zadawania zbędnych pytań. A jak się zwolnisz, od razu przyjdź do mnie. I wtedy porozmawiamy.
– Nie chcę do Meksyku – stwierdził Gusiew. – I do Afryki też nie chcę. Nigdzie stąd nie zamierzam uciekać. Sam kaszy nawarzyłem, sam zjem, ile na mnie przypadnie.
– Idiota – podsumował starszy. Właśnie tak podsumował całą rozmowę. – Nie proponuję ci ucieczki. Po prostu wyjedziesz na pewien czas. Tu się szykuje pewna sprawa… Krótko mówiąc, nie chcę, żeby mnie szantażowano. Tobą, twoim życiem. Chcę odebrać komuś dodatkowy atut.
– Tym bardziej nie wyjadę! – ucieszył się Gusiew.
Starszy mężczyzna wstał nie bez trudu.
– Zastanów się – poradził. – Masz tydzień czasu. Bo jak nie, to cię eksportuję z kraju siłą. Mam już dość bawienia się z tobą w te twoje śmieszne gierki. A… byłbym zapomniał. Przedstawiono cię do Nagrody Państwowej. Za pomysł akcji: „Tytoń zabija”. Możesz pękać z dumy. Cholerny utopista. Ideolog zasrany. Boże, do czego to już dochodzi – dwudziestoletni smarkacz wymyśla coś takiego… Ot tak, dla rozrywki, przyśniło mu się. A my, stare pryki…
– Ale działa, prawda? – przypomniał mu Gusiew.
– Lepiej, żeby nie wypaliło. A ty sam teraz palisz?
– Ja nie o tytoniu…
– Drań – westchnął starszy. – Skąd w tobie tyle jadu?
– Stąd, skąd stary pryk wziął odwagę, by zajrzeć do akt dwudziestoletniego smarkacza – odciął się Gusiew. – I przedstawić je jako opracowanie nieistniejącego departamentu. Kiedy smarkaczowi stuknęła trzydziestka i zdążył już o wszystkim zapomnieć.
– Ale pozostał tym samym co dawniej smarkaczem. Pawle, dorośnijże choć trochę – zakończył starszy. – Bardzo cię proszę. Sił brak, by kochać takiego potwora. Brakarz się znalazł…
Przepchnął się pomiędzy Gusiewem i wysokim nagrobkiem, z trudem przecisnął przez wąską furtkę i odszedł.
– Do widzenia – rzucił za nim Gusiew. Nie chciał, ale pomyślał, że tak będzie lepiej. Niech jak dawniej uważają go za rozsądnego i wyrachowanego, gotowego na zawieranie kompromisów i słuchanie głosu rozumu.
Starszy mężczyzna machnął ręką, choć się nie odwrócił. Gusiew spojrzał na grób.
Nie było na nim żadnych krzyży czy kwiatków, i żadnych pożegnalnych napisów. Niczego zbędnego. Dwa portrety. Mężczyzna w średnim wieku i chłopczyk. Daty urodzin. Imiona.
Leonid Lebiediew i Paweł Lebiediew.
I wspólna data śmierci.
Gusiew wpatrzył się w fotografię chłopczyka i bezwiednie musnął palcami swoją twarz.
Waluszek już czekał, paląc. Gusiew zatrzymał „dwudziestkę siódemkę” i przesiadł się na prawe siedzenie. Przyjemność prowadzenia wozu chętnie zostawiał Waluszkowi. Po pierwsze – chłopakowi spodobało się to zajęcie i szkoda byłoby pozbawiać go tej niewinnej przyjemności. Po drugie, kiedy Aleksiej siedział za kierownicą, Gusiew czuł się dobrze i bezpiecznie – mieli tak bardzo podobny sposób prowadzenia wozu, że każdy manewr swojego prowadzonego Gusiew kwitował w duchu kiwnięciem głowy.
– Ty co, samochód przywłaszczyłeś sobie na stałe? – zapytał Waluszek, kiedy „dwudziestka siódemka” szybko i pewnie włączyła się w potok innych wozów. – Sprywatyzowałeś go?
– Powiedzmy, że mi go podarowano.
– A kogo musiałeś za to zabić?
Gusiew bez złości trącił Waluszka łokciem w żebra. Ostatnio, gdy miewał w duszy zamęt, Aleksiej jakoś potrafił przywracać mu zwykły nastrój.
– Pamiętasz tego psychola, za którym się ujęliśmy?
– Powiedzmy, że to ty się za nim ująłeś. I nie tylko jemu dupę uratowałeś. Myślałem, że jak będę musiał zastrzelić biedaka, to sam potem się pochlastam. Powiedz mi, Pe, jak można prawdziwą kulą strzelać do człowieka, który ani tobie nie zrobił nic złego i żadnego prawa nie naruszył. Siedzi dupek na balkonie i tylko macha nogami… Zdarzyło ci się?
W tej chwili do Waluszka dotarło, że propozycja zastrzelenia stukniętego wyszła od Gusiewa i zagryzł wargi. Waluszek dość szybko o takich sprawach zapominał. Z pewnością bardzo by nie chciał uznać, że ludzie są źli.
Ale Gusiew – jak się okazało – nie zauważył zmieszania partnera.
– Przecież ja każdego klienta prowokuję, żeby się na mnie rzucił – powiedział. – Ta formułka: „Macie prawo do stawiania oporu” – została wymyślona specjalnie po to. Jej głównym zadaniem jest psychologiczna osłona brakarza. My faktycznie nie jesteśmy zabójcami, choć wiele się wśród nas na ten temat żartuje. Co charakteryzuje nas jako względnie normalnych ludzi.
– M-m… tak, na pewno. A co z tym samobójcą?
– Banalna historia. Przy okazji, trzeba powiedzieć, że jednak złamał prawo, tylko my o tym nie wiedzieliśmy. Objadł się narkotykami. A w ogóle to jego ojciec zadzwonił do Agencji i powiedział: nagrodzić tego, kto się ujął za moim synem. Potem jeszcze przez pół godziny rozpływał się w podziękowaniach dla Wybrakówki i zapewniał, że w ramach swoich możliwości gotów jest ją zawsze i wszędzie popierać. A tych możliwości – jako minister spraw wewnętrznych – ma aż nadto. Po czym, jak się zresztą z wrodzoną sobie bystrością domyślasz, dyrektor wezwał naszego szefa i polecił, żeby bohaterowi dać wszystko, czego tylko zażąda. A szef, niewiele myśląc, poszedł i osobiście zapisał w dzienniku dyżurów: „Dać Gusiewowi WSZYSTKO”! A ja wziąłem „dwudziestkę siódemkę”. Podoba ci się ten wóz, prawda?
– No, w zasadzie… W przyszłym tygodniu biorę „Porsche”.
Teraz wytrzeszczył oczy Gusiew.
– A ty kogo zastrzeliłeś? – zapytał.
Waluszek roześmiał się beztrosko.
– To stary model „942” – wyjaśnił. – Końcówka serii, stuknęła mu już prawie dwudziestka. Ale w bardzo przyzwoitym stanie. Wszystkiego pięć tysięcy. Gotówką na rękę dwa koła i jadę.
– To może i mnie załatwisz jakąś brykę?
– Czemu nie? Przy okazji, dawno już cię chciałem zapytać, czemu ty prywatnie wciąż jeszcze chodzisz piechotą?
– A cholera wie. Pewnie z lenistwa. Poza tym nie mam ręki do mechaniki. Wymiana oleju, bezpieczników – to jeszcze dam radę, ale coś bardziej skomplikowanego… No i wypić nie można, gdy ma się ochotę.
– No… odrobinę…
– I co, nadziać się na konfiskatę środka transportu?
– A kto ci skonfiskuje? Brakarzowi? Menty?
– A choćby i menty. Ja jestem wzorowym obywatelem i przestrzegam prawa.
– Dobrze, że mi powiedziałeś, bo jakoś mi się to nie rzuciło w oczy.
– Piękne dzięki. Nie, lepiej już z buta… Pijany brakarz to i bez tego postrach społeczeństwa. A już za kierownicą… Przy okazji, jak się już zgadało o kierownicy… – Gusiew spojrzał na zegarek. Sądząc ze wszystkiego, do tej pory podtrzymywał tylko rozmowę i przez cały czas o czymś intensywnie rozmyślał. – Nie tam jedziemy, gdzie trzeba, Losza.
– W jakim sensie? – nastroszył się Waluszek.
– W pełnym i całkowitym. Zawracaj samochód, skoczymy na Kryłatskoje. Odwiedzimy naszego psychola.
Waluszek bez słowa zaczął szukać miejsca, w którym można zawrócić.