– ASB! – huknął Gusiew, zajmując swoje zwykłe miejsce w szyku. – Spokój!
– A ty co, draniu… – syknął mu w ucho z trudem rozpoznawalny głos. – Prawie mnie zahaczyłeś! Chciałeś i mnie też?! Nie trafiłeś, co?
Gusiew powoli odwrócił się ku swemu prowadzonemu. Ten stał oblany potem i trzęsącą się ręką podnosił igielnik.
– Pojebało cię? – zapytał Gusiew spokojnie, choć wewnątrz wszystko w nim zamarło.
– Nie pozwolę ci drugi raz… – wymamrotał Żeńka. – Nie uda ci się! Wystarczy Kostik!
– Żenia, ocknij się! – poprosił Gusiew, machinalnie odnotowując w pamięci, że uradowani chwilą przerwy kierowcy, starając się robić jak najmniej hałasu wsiadają do swoich samochodów, licząc na to, że uda im się dyskretnie zmyć z miejsca awantury. – Żeńka, ten bałwan chciał cię uderzyć! Uciszyłem go. Nie mogłem inaczej i strzeliłem zza twoich pleców. To normalne, zawsze tak robiliśmy. Przez wszystkie te lata strzelałeś zza mnie – i nic się nie stało. Uspokój się, Żeńka, wszystko w porządku…
Zrobił krok ku prowadzonemu, powolutku i w szczerej nadziei, że wszystko jeszcze uda się wyjaśnić – ale, jak się zaraz okazało, jego nadzieja była daremną. Ręka z igielnikiem drgnęła. Gusiew uprzedził ten ruch – strzelili obaj prawie jednocześnie. Dwie igiełki utkwiły Gusiewowi w napierśniku kombidresu, a jedna wbiła się w rękaw, szczęśliwie nie drasnąwszy skóry. Żeńka otrzymał tyle samo trafień, ale wszystko poszło mu w ramię i runął na asfalt.
Odchodząc na zawsze z życia Gusiewa.
Później mu wyjaśniono, że należało się tego spodziewać. Jego prawy prowadzony cierpiał na te same kompleksy co Gusiew, ale w znacznie ostrzejszej, niemal chorobliwej formie. Czuł się dobrze tylko w składzie znanej sobie trójki, i właśnie na miejscu prowadzonego i osłaniającego. Głupia i tragiczna utrata jednego z kolegów rozbiła cały kruchy porządek wewnętrznego świata brakarza i zmusiła go do znalezienia winowajcy. Oczywiście, winnym okazał się Gusiew, który na dodatek własnoręcznie ustrzelił Kostika.
Tym razem Gusiewa nawet nie ukarano. Po prostu przeniesiono go do rezerwy. Towarzyszyło temu poczucie winy, bezsilności i kompletnego rozbicia wewnętrznego. Poza tym Gusiew żywił przekonanie, że wszyscy w Centralnym patrzą na niego spode łba. Nie mogąc zrozumieć tego co się stało, nikt mu nie mógł wybaczyć.
Tak zresztą chyba było. Ale teraz mu wybaczono. I przyjęto z powrotem do rodziny.
Postanowił więc, że swojemu aktualnemu prowadzonemu będzie zdmuchiwał pył sprzed butów.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Kraj ogarnęła zgroza, ale – jakkolwiek było to paradoksalne – popularność Vlada rosła, przybierając charakter masowej psychozy. Taki stan rzeczy – połączenie strachu i miłości – znakomicie odpowiadał jego planom.
Trzej młodzi ludzie, którzy usiłowali uciec Waluszkowi, na wstępnym przesłuchaniu milczeli jak zatwardziali rewolucjoniści. Tyle że odsłonili się i zdradzili głupią próbą ucieczki – uczciwy i spokojny obywatel nie ma powodu, by się rzucać na pracownika ASB. Agencja bardzo rzadko zatrzymywała niewinnych, a już szczególnie rzadko zatrzymywała ich na dłużej. Jeden zastrzyk – i od razu wiadomo, czy masz trupa w szafie, czy trzeba cię będzie przepraszać i płacić odszkodowanie za straty moralne i fizyczne. Od pewnego zresztą czasu towarzystwa ubezpieczeniowe zaczęły w swojej ofercie usług zamieszczać „moralny uszczerbek od przypadkowego zatrzymania” i szeregowi pracownicy Agencji przestali bać się na zapas – byle spać nie przeszkadzało. ASB z kolei dołożyło starań, by swoje działania uczynić jak najbardziej dyskretnymi. Okres głośnej i demonstracyjnej walki z tymi, „którzy przeszkadzali nam w życiu” dawno już minął.
Trzem zuchom wstrzyknięto jakąś diabelską mieszankę, która szybko rozwiązywała im języki. I wkrótce przedstawiciele jekatierynburskiej ferajny, którzy przyjechali do stolicy na zwiady, wrócili do domu, na Ural – ale nie po to, by gromadzić pieniądze, tylko kamienie w kopalniach. Za niedbały stosunek do obowiązków, który doprowadził Waluszka do narażenia swojego życia, początkowo chciano udzielić mu nagany, ale ponieważ był to pierwszy raz – wszystko rozeszło się po kościach.
Szef Wydziału Centralnego chodził ponury jak burzowa chmura. Po pierwsze, zaczęły się sprawdzać mroczne podejrzenia, że do stolicy ściągają zewsząd kryminaliści, którym udało się ocaleć z wcześniejszych pogromów. Po drugie, radosne przypuszczenia o niedalekim uzupełnieniu stanu osobowego młodymi stażystami zostały rozwiane kategorycznym zapewnieniem przełożonych, że nie ma co liczyć na dodatkowe przydziały sił poza trzema, czterema bojowcami. Gusiew nie wytrzymał i powiedział szefowi wszystko, co mu było wiadome o liczbie młodzików szkolonych na kursie Waluszka i naczelnik wydziału zaczął się zastanawiać, na co komu potrzebna jest taka chmara młodych brakarzy. I sądząc po jego minie doszedł do niezbyt pocieszających wniosków.
Sam Gusiew postanowił nie przyspieszać biegu wydarzeń i poczekać na ich samoistny rozwój. Tym bardziej, że w powietrzu zapachniało jesienią, a on, który kochał tę porę roku, rwał się wprost na patrol. Obsypana złotym listowiem Moskwa była w te dni szczególnie piękna i większą przyjemność, niż przemierzanie jej na piechotę, trudno było sobie wyobrazić. Czyste powietrze ulic, spokojne twarze przechodniów, dobiegające zewsząd głosy dzieci, za którymi Gusiew też się stęsknił… I niepowtarzalne uczucie spokoju, fizycznego i psychicznego, którym tchnęło jedno z najbardziej czystych i bezpiecznych miast planety.
Dla tego samego warto było zostać brakarzem.
Kolejny tydzień okazał się nad wyraz spokojnym, i nie działo się w nim nic, co pełnomocnikowi Aleksiejowi Waluszkowi miałoby przypomnieć wydarzenia pierwszego, burzliwego dnia pracy.
Spacerowali z Gusiewem po centrum miasta, nie niepokojeni i początkowo nawet szczęśliwi z tego, że wszystko wokół jest ciche i spokojne. Szczególnie cieszyło to Gusiewa. Wkrótce jednak Waluszek zaczął dostrzegać rosnące w jego przewodniku wewnętrzne napięcie i przypomniał sobie to, co Gusiew był powiedział: że czasami brakarz z nudów sam zaczyna szukać kłopotów. Gusiew dojrzewał do dokonania kolejnego bohaterskiego czynu. A na razie odnaleźli malca, który zabłąkał się na własnym podwórku, zdjęli z drzewa przestraszonego kotka i pomogli sympatycznej dziewczynie uruchomić samochód. Gusiew za każdym razem mówił, że takie szlachetne, a niezbyt wielkie czyny są w istocie udziałem tych, którzy przysięgali „bronić i służyć”, ale z każdym dniem miał coraz bardziej ponure i gniewne spojrzenie. Szczególnie się zirytował, kiedy mu powiedziano, że dosłownie o dwa kroki od jego marszruty zdarzyła się bójka kilkunastu pijaków, którą uśmierzyli miejscowi milicjanci, zabierając za kratki rozżartych chwatów.
– Spod nosa łup nam zabrali! – wściekał się Gusiew.
– To przecież nie leżało w naszym profilu działalności – pocieszał go Waluszek. – I tak trzeba by było oddać ich mentom.
– Ale moglibyśmy się przynajmniej wyżyć! Wrzaski strachu, palba w powietrze, skrzywione gęby? Nie wiadomo, kiedy zdarzy się następna okazja…
W takich chwilach Waluszek nijak nie mógł zrozumieć, czy Gusiew mówi poważnie, czy żartuje. I dlatego przestraszył się nie na żarty, kiedy w ręce trafił im młody złodziejaszek.
Spocony i potargany klient wypadł zza rogu na brakarzy, gdy ci leniwie spacerowali sobie po jednej z bocznych uliczek Arbatu. Waluszek nawet nie zdążył drgnąć, kiedy Gusiew już ocenił sytuację – dostrzegł nawet korzyści płynące z tego, że obok stoi kosz na śmieci. Gdy chłopak ich mijał, podciął go jak zawodowy hokeista, i biegnący wywinął orła potykając się o urnę kosza, która zadzwoniła z urazą.
Waluszek dość już nałaził się z Gusiewem, żeby nie wybałuszać oczu i nie pytać: „Pe, o co chodzi?”. Pokornie wyjął igiełnik, ubezpieczając przewodnika.
Chłopak z jękiem potoczył się po asfalcie, obiema rękoma trzymając się za kostkę. Wyrazem twarzy przypominał piłkarza przegrywającego zespołu, który w finałowym meczu o mistrzostwo świata został sfaulowany na polu karnym przed pustą bramką. Obok niego leżała na ziemi damska torebka, która wypadła mu zza pazuchy.