Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gusiew nie zdążył zrobić ani jednego, ani drugiego.

Bomzów zebrali ze czterdziestu lub pięćdziesięciu. Zebrano ich w jedną zwartą grupę, obstąpiono ze wszystkich stron i spróbowano zmusić do zachowania spokoju. Wszystkie próby klienci kwitowali wyciem i bardzo nieprzyzwoitymi gestami. Daniłowowi przynieśli potężny „przeklinacz”, z pomocą którego spróbował przekrzyczeć kretynów, podkreślając, że zaraz każe otworzyć ogień i wszystkich będzie bardzo bolało. Do całej grupy podjechały już „karawany”, z których wyłaził mocno niezadowolony personel pomocniczy – niższa kasta brakarzy, kliniczni niemal idioci i niewiele się od nich różniący karniacy.

Niestety, uspokojenie zatrzymanych okazało się syzyfowym zadaniem. Bomzowie nie mieli nic do stracenia – urządzili się tu w miarę wygodnie, zorganizowali sobie jakieś chatki i mieli w mieście swoje „karmniki”. Marzyli pewnie, że w tym roku pożyją sobie jak u Pana Boga za piecem – aby do zimy, a potem się zobaczy, co los przyniesie. Niechby nawet wybrakówkę. Tyle że do jesieni było jeszcze daleko i grupa Daniłowa zwaliła się na śmieciarską arystokrację niczym grom z jasnego nieba.

– Zamknąć ryje, dranie jedne! Każę otworzyć ogień, to pożałujecie! Popamiętacie do końca życia! Z bólu trwałego zeza można dostać! – ryczał Daniłow, potrząsając groźnie trzymanym w dłoni igielnikiem. – Milczeć! Baaa-czność! Zboczeńcy! Łobuzy! Wszyst-kich-na-miej-scu-ka-żę-roz-strze-lać!!!

I nagle jeden z bomzów, jakby drwiąc ze słów Daniłowa, targnął się całym ciałem, karykaturalnie zatrzepotał rękoma i runął w tył. Tłum się nie rozstąpił i bomza osunął się na ziemię. Na czole „żartownisia” rozkwitła czerwona plama. I zaraz potem tuż obok runął drugi, którego kula ugodziła w oko. Z sekundę później zwalili się na ziemię trzeci i czwarty…

Oszołomiony Gusiew spiął się wewnętrznie – i nagle poczuł, że w trójce znów kogoś mu brakuje. Pusto z lewej… a teraz i z prawej.

Gusiew zrozumiał wszystko w jednej króciutkiej chwili, kiedy się odwracał i podnosił igielnik. Wiedział, co zobaczy. I rzeczywiście, nieco z tyłu na jakimś podwyższeniu w klasycznej pozycji strzeleckiej stał Kostik. Wydawało się, że brakarz jest absolutnie szczęśliwy. Uśmiechnięty od ucha do ucha posyłał kulę za kulą prosto w tłum zatrzymanych.

Ryzykując, że dostanie od przyjaciela postrzał z bliska Żeńka uparcie brnął ku niemu przez zwały śmieci. Gusiew zdumiał się jego głupocie i nacisnął spust. Trzeba to było zrobić jak najszybciej, dopóki Kostika nie skosi ktoś inny. Przewodnik odpowiada za swoich ludzi do końca. Krótka seria ścięła Kostika z nóg. Niewiele brakowało, a Gusiew by się przy tym popłakał.

„Gusiew, ty cholerny egoisto! Myślałeś, że jeszcze troszkę pociągniesz, potrzymasz chłopaka przy sobie. A wyszło na to, żeś go zabił. Niechby nie dziś i nie osobiście. Tak czy owak, zabiłeś go. Wykończyłeś. Uziemiłeś. Pochowałeś. Wybrakowałeś. Ty ośleeee!”

Na wysypisku zrobiło się nagle znacznie bardziej cicho, niż przedtem – ze wszystkich stron zbliżał się tylko tupot nóg przyjaciół. I jeszcze krzyczał coś stojący nieco wyżej Żeńka, który klepał Kostika po policzkach, jakby nie rozumiał, co właśnie się stało.

Gusiew wspiął się na górę. Żeńka przerwał daremne wysiłki ożywienia sparaliżowanego ciała i sięgnął po pakiet pierwszej pomocy.

– Nie! – polecił Gusiew. – Zostaw!

– Jak to?! – obrzucił go Żeńka błędnym wzrokiem.

– Ocknij się, durniu. Ty nie rozumiesz, w czym rzecz? Kostia to ćpun, morfik. Dureń ze mnie, trzeba mi było sobie przypomnieć, jak się rozmarzył, kiedy mówił o strzelaniu do bomzów…

– A ty… wiedziałeś od samego początku?!

Ze wszystkich stron obstąpili ich już zasępieni brakarze z grupy Daniłowa. Akurat ich tylko tu brakowało.

– Nie wiedziałem – odparł zwięźle Gusiew. – Miałem tylko podejrzenia. Żadnych dowodów, rozumiesz? Dość, Żeńka. Potem o tym porozmawiamy.

– Potem?! – poderwał się Żeńka. – Jakie „potem”! Koniec, cześć, on już jest wybrakowany!

– Może jeszcze nie – wtrącił się ktoś z boku. – U nas też był podobny przypadek…

– Zamknij się! – Żeńka patrzył tylko na Gusiewa. – No wiesz, Pe… No, przewodniku… Tego się po tobie nie spodziewałem!

Gusiew osłonił dłonią oczy – nikt oczywiście nie pomyślał o tym, żeby wyłączyć reflektory i teraz wszystkich biło po oczach jaskrawe światło. A najbardziej wkurwiał go Żeńka. Gusiew poczuł, że stopniowo zaczyna tracić panowanie nad sobą.

– Koniec dyskusji! – uciął. – Bierzemy go do „karawanu”. No?!

Żeńka ni to westchnął, ni to chlipnął, ale mimo wszystko pochylił się i podjął Kostika pod ramiona.

– Przepraszam, panowie – rzucił Gusiew w pustkę. – Nie chcieliśmy. Tak jakoś wyszło…

– To nic, Pe… – odezwał się z tyłu Daniłow. – Bywa…

Dochodzenie służbowe zakończyło się kiepsko dla Gusiewa – dostał dwie nagany: jedną za niedostateczny nadzór nad podkomendnym i drugą za nieostrożność, jaką wykazał się podczas obławy. Jeszcze jedna nagana i cześć – bywaj bracie i ruszaj do czarnej roboty w grupach wsparcia. A tam jak raz się potkniesz, to już tylko ostateczny upadek – ładowniczy „karawanu”. Gusiew w każdej chwili mógł złożyć raport z wnioskiem o wypisanie go do rezerwy, ale takie wyjście byłoby dlań gorsze od śmierci. Chciał zostać brakarzem do samego końca – swojego, albo Agencji. I nawet nie starał się sobie wyobrazić, co będzie potem, gdy Agencję zamkną. „Tak czy owak, nic dobrego”. Na razie Agencja gwarantowała mu bezpieczeństwo i to mu się wydawało najważniejsze ze wszystkiego.

Podczas każdego bożego dnia, podczas każdej godziny i podczas każdej chwili status brakarza chronił Gusiewa przed nim samym. Robota trzymała go niczym uzda, nie pozwalała mu się rozpić, albo stracić rozum. A przede wszystkim, nie zostawiała mu czasu na rozmyślania o tym, kim jest i po co żyje.

Owszem, w pracy bywało czasami obrzydliwie. Ale wewnętrzny świat Gusiewa wydawał mu się stokroć gorszy i bardziej okropny. Czasami z lekkim przerażeniem wspominał swoje niegdysiejsze życie, jakie prowadził przed „styczniowym puczem” i powstaniem ASB. I za każdym razem się dziwił: jak to się stało, że ten dawny Gusiew, młody idiota, który zapijał wódką środki nasenne, żeby nie mieć koszmarnych snów, nie zwariował.

Odsunęli go od roboty na tydzień, ale kiedy z Zeńką wrócili na trasę, przewodnik zrozumiał – trójki Gusiewa już nie ma. W sensie fizycznym i psychologicznym. Żeńka bez przerwy był spięty jak agrafka, ze wszystkim zwlekał i wciąż łypał na Gusiewa niepewnym spojrzeniem. Jakby zobaczył w swoim przewodniku coś, czego przedtem w nim nie widział. Gusiew kilka razy usiłował sprowokować go do szczerej rozmowy, ale Żeńka unikał odpowiedzi. Wyglądało na to, że w ogóle przestał ufać swojemu przewodnikowi.

I bardzo wyraziście się wzdrygał, kiedy igielnik Gusiewa przypadkowo kierował się w prawo, gdzie przedtem trzymał się szyku Kostik. Tak się przy tym trząsł, że Gusiewowi robiło się zimno – nie ze strachu, ale ze wstydu.

Zaczął już myśleć o tym, żeby poprosić o zastępstwo dla Żeńki, kiedy zdarzył się kolejny głupi wypadek. Pewnego ranka wracali samochodem ze służby. Żeńka powinien był, jak to robili zawsze do tej pory, wysadzić Gusiewa na ulicy Frunzego i pojechać dalej do siebie. Ale dosłownie w odległości stu metrów od domu Gusiewa utknęli w korku. Niedawno padał deszcz i na mokrej drodze zdarzył się „łańcuchowy” wypadek: od razu cztery maszyny, jak to się mówi, dopędziły jedna drugą. Dziesięciu rozjuszonych mężczyzn obrzucało się przekleństwami i okładało pięściami – całe szczęście, że zapomnieli o szwedzkich kluczach i dźwigniach do lewarków.

Gusiew nieco zamarudził odpinając pas bezpieczeństwa, i teraz znalazł się nieco z tyłu, jako osłaniający. A Żeńka z okrzykiem: „ASB! Stać wszyscy!”, skoczył już w sam środek bójki. Niestety, usłyszało go tylko niewielu jej uczestników. I dlatego jakiś mądrala, pomyślawszy pewnie, że do sprawy miesza się pacyfista mediator, zamachnął się, mierząc brakarzowi w głowę. Żeńka chyba zareagował, ale obok niego gwizdnęło już kilka igieł i awanturnik momentalnie zwinął się w kłębek.

33
{"b":"102786","o":1}