– Jak wam nie wstyd, młodzi ludzie – odezwała się kobieta głosem surowym, ale pozbawionym nutek agresji. – Sami nie wierzycie, to choć nie bluźnijcie.
Miała spojrzenie dokładnie takie, jakiego Gusiew się spodziewał – trochę nieobecne, choć było to prawie niezauważalne, chyba że człowiek wiedział, czego szukać. Były to oczy kogoś, kto odnalazł Boga i teraz nic mu już nie jest i nie będzie straszne.
W przeciwieństwie do Gusiewa – bezbronnego wobec świata, wiecznie wątpiącego, ale za to wolnego.
Kobieta już odchodziła, gdy nagle zatrzymała się i odwróciła.
– Powiedzcie – zapytała łagodnie, zaglądając w oczy Gusiewowi, jakby usiłując rozgryźć duszę bezbożnika. – Czy wy się nie boicie?
– A czegóż miałbym się bać? – zdziwił się Gusiew. – Nie mam wobec Niego – wskazał palcem niebo – żadnych zobowiązań. Na nic się nie umawialiśmy. To pani powinna się bać, tak myślę. To pani mu duszę sprzedała…
Kobieta westchnęła, pokręciła głową i odeszła, robiąc znak krzyża na piersi i mamrocząc coś pod nosem. Z pewnością prosiła Boga o łaskę dla idioty Gusiewa.
– A niedawno ktoś oznajmił, że jesteśmy wojskiem chrystusowym – powiedział Żeńka.
– Dogoń ją i pokaż znaczek – zaproponował Gusiew. – Założę się, że ci plunie w gębę. Ale owszem, jakiś popi kołtun przecież nam grzechy odpuścił. Ledwo ogłosili „Zarządzenie 102”, od razu wystąpił przed szereg. Odpuszczam, powiedział, brakarzom ich przyszłe grzechy hurtem i pojedynczo. Widziałem go w telewizorze – obrzydliwa morda. I głupi! Miał nadzieję, że my w pierwszej kolejności wszystkich Żydów wybrakujemy, a potem weźmiemy się za sekciarzy!
– No, po sekciarzach tośmy się zdrowo przejechali…
– Owszem, nie będę się spierał. Jakieś tam zboczone ugrupowania religijne Daniła rzeczywiście rozpędził. Nie ma co żałować, nieprzyjemne towarzystwo, totalitaryzm do kwadratu. Ale potem dwóch popów rozpopił. Jednego za narkotyki, drugiego za pedofilię. Gdzie ten Kostik, cholera by go… Przy okazji, Żeńka, podzielę się z tobą doświadczeniem. Jak nie chcesz sobie narobić wrogów, nigdy nie rozmawiaj z nieznanymi ci ludźmi o religii, polityce i futbolu. Kostek! Ileż można czekać?!
Spieszący ku nim Kostik łapczywie pochłaniał zawartość butelki z wodą mineralną. Gusiew spojrzał na niego uważnie i odnotował w pamięci: prowadzony nie jest w formie. Najwyraźniej wczoraj przeholował. Trójka opuściła miejsce zbiórki i ruszyła do roboty. Nikt z nich nie podejrzewał, że Bóg mocno się wkurzył na Gusiewa i w najbliższym czasie podłoży mu świnię. Nie porazi go gromem, nie roztopi mu asfaltu pod stopami, a po prostu lekko go ogłupi. I ostrożny Gusiew z całą swoją osławioną czujnością nie zauważy czegoś oczywistego.
I stanie się coś bardzo nieprzyjemnego.
Gusiew akurat wybierał się w kurs, kiedy mu zmieniono zadanie. Długo się sprzeciwiał – nie cierpiał bomzów, nie znosił ich zapachu i przeżywał dramatyczne rozterki, kiedy trzeba było brać tych śmierdzieli rękami (ulubioną reakcją zaskoczonych przez obławę bomzów było kładzenie się na ziemi i czekanie, dopóki ich nie wywloką z nory za kark). Jego prowadzeni też nie lubili osobników, którzy świadomie stawiali się poza nawiasem człowieczeństwa. Szczególnie Kostik – ten w ogóle zapewniał, że sam widok takiego odszczepieńca budzi w nim gwałtowne pragnienie strzelenia mu między oczy (co zrobiłby z największą przyjemnością). Ale wtedy zadzwonił Daniłow, opowiedział o durniu z pistoletem i Gusiew mimo wszystko podpisał przyjęcie zadania.
Do ogromnego wysypiska śmieci dotarli o zmierzchu, kiedy wszyscy jego mieszkańcy zebrali się przy ogniskach. Ludzie żyli tu według jakiegoś osobliwego stylu, kompletnie niezrozumiałego dla obcych. Mieli swoisty kodeks honorowy i bardzo oryginalne poglądy na wartość ludzkiego życia. Były chyba nawet bardziej surowe od poglądów brakarzy. W momencie ich przybycia nad wysypiskiem niosły się jakieś pijackie okrzyki zmieszane z ordynarnymi przekleństwami i sądząc z panującego wszędzie ożywienia, kogoś tam okrutnie bito. Lepszą chwilę na rozpoczęcie akcji trudno byłoby znaleźć.
Zwiad wykrył dwóch obserwatorów – niekształtne worki brudnych szmat, które prawie zlewały się w jedność z otaczającym je rumowiskiem. Wartowników błyskawicznie unieruchomiono igłami. Daniłow dał znak. Pierwsza fala brakarzy ruszyła przed siebie, brnąc przez stosy śmieci i kałuże pomyj, potykając się i sypiąc przekleństwami wcale nie bardziej łagodnymi od tych, jakimi raczyli ich bomzowie.
Jednocześnie zapłonęły potężne reflektory, zrobiło się bardzo jasno, a na krańcach wysypiska ryknęły silniki „karawanów”. W strumieniach światła wszędzie było widać miotających się w panice klientów.
Kilku zaganiaczy natychmiast nadziało się na niewielkie pole precyzyjnie poustawianych otwartymi szyjkami do góry butelkowych „tulipanów”, ktoś inny przebił na wylot kruchą fortecę z pustych opakowań, potem któryś z bomzów wleciał tyłkiem w ognisko i zgiełk oraz wrzawa osiągnęły apogeum. Gusiew wrzeszczał coś niezrozumiałego, groził igielnikiem potencjalnie niebezpiecznym klientom i szukał wzrokiem swoich prowadzonych. Przywykł do tego, że wyczuwał ich niewidzialną obecność przy boku i z tyłu. Gdyby Kostik i Zenka gdzieś przepadli, natychmiast by się o tym dowiedział.
Dziś czuł wewnętrzny niepokój z powodu Kostika. Jeszcze przy spotkaniu zaobserwował, że chłopak ma jakieś nieobecne spojrzenie, nieco zbyt płynne ruchy i nikły uśmiech na ustach. „Ty co, golnąłeś sobie i jeszcze ci nie przeszło? – zapytał Gusiew, kiedy zjawili się w Centralnym. – Może nie powinieneś iść w trasę? Głupstwo, damy sobie radę, a ty posiedź w konferencyjnej, pograj na kompie i wypij kawkę”. Kostik uśmiechnął się i chuchnął. Niczym szczególnym od niego nie zalatywało, w jego oddechu nie czuło się nawet zapachu wypalonych wczoraj papierosów. Gusiew poczuł się nieswojo. Kostik już od miesiąca zachowywał się dość dziwnie. Po pierwsze – stracił ochotę do picia. I stopniowo zaczął się odsuwać od kolegów z trójki. Uśmiechając się zagadkowo odmawiał, kiedy mu proponowano piwko, a po pracy szybko znikał z biura, nie posiedziawszy jak dawniej z przyjaciółmi. Kilka razy nie odpowiedział na kontrolne telefony w czasie wolnym. „Zakochał się, czy co? – zastanawiał się Żeńka. – Nieźle by było”. Zabrzmiało to dość fałszywie. Żeńka też ostatnio zrobił się jakiś wrażliwy. Zbyt mocno brał sobie ostatnio do serca wszystko, co działo się w obrębie trójki, która stała się dlań prawie rodziną.
A Gusiewowi przyszło do głowy coś innego. Nagle przypomniał sobie, jak w mieszkaniu jednego z klientów znaleźli niewielki składzik białego proszku. Kostik znalazł go sam. Szukał broni, a znalazł to świństwo. A obok niego w tej fatalnej chwili (i z naruszeniem instrukcji) akurat nikogo nie było… Gusiew przypomniał sobie charakterystyczne symptomy narkotycznego oszołomienia. Doszedł do wniosku, że nie występują aż tak wyraźnie – w każdym razie wtedy nie wystąpiły. I dał sobie słowo honoru, że nigdy już nie spuści z oczu prowadzonego, który najwyraźniej nieco się zabłąkał.
Gdyby nie chodziło o Kostika, a o kogokolwiek innego, Gusiew bez żadnych rozczulań kazałby gościowi oddać broń i pod konwojem odesłałby go do laboratorium na badania kontrolne. Oczywiście, niepokoiła go możliwość, że jego prowadzony, nie wytrzymawszy nieustannego napięcia, jakiemu poddany był każdy brakarz, postanowił skorzystać z mocniejszych środków psychotropowych, niż wódka i piwo. Ale, jak to sobie uświadomił później, bał się po prostu stracić Kostika. Nie chciał zrezygnować ze wspaniałego uczucia, iż za lewym ramieniem ma towarzysza broni – wierną, niezawodną i wielokrotnie wypróbowaną cząstkę siebie samego. Najlepszą z możliwych osłonę przed wszelkimi niebezpieczeństwami, czy nieprzewidzianymi kłopotami. Tak, Gusiew straciłby go w każdym przypadku – gdyby skierował Kostika na badania kontrolne, chłopak nie darowałby mu wstydu i urazy. Ale gdyby tego nie zrobić… pozostawała jeszcze pewna szansa. Szczerze i ciepło przemówić mu do serca, przebić się przez niewidzialny mur, który chłopak wznosił wokół siebie. Coś by się wymyśliło.