„Szkoda, że nie mogę o tym opowiedzieć Mirzojewiczowi – pomyślał brakarz. – Jak się dowie, że pacjentowi ze skłonnościami samobójczymi proponowałem broń, jaja przez gardło mi powyrywa”.
– Tym lepiej. Posłuchaj, Dima. Zrozumiała rzecz, że ludzie się z wiekiem zmieniają. Ja oczywiście nie jestem już tym chłopakiem, którego pamiętasz ze wspólnych zabaw na daczy. Ale mimo wszystko możemy chyba szczerze porozmawiać. Weź pod uwagę, że nie jest to wizyta służbowa.
– Służbowa… pechowa. – Biełow odwrócił się na bok i podparł obwisły policzek dłonią o krótkich, tłustych palcach. – No dobra, pytaj.
– Proszę bardzo, zapytam. – Gusiew zamyślił się na chwilkę. – Czy nie masz dla mnie… dla mnie osobiście, tylko dla mnie i dla nikogo więcej, jakichś interesujących wiadomości?
– Uciekaj, Gusiew – odpowiedział Biełow po prostu.
Gusiewa targnęło od środka – śledziona albo jakiś inny życiowo ważny organ.
– Daleko? – tylko tyle zdołał wymamrotać.
– Uciekaj! – powtórzył Biełow i ponownie zwalił się na plecy. Właśnie – zwalił się, jak leniwy, obżarty do niemożliwości kocur.
– Kiedy mam uciekać?
– Wczoraj.
– Ja pytam poważnie.
– A ja ci poważnie odpowiadam. Uciekaj wczoraj. A teraz idź sobie.
– A ty… nie zamierzasz? – wydusił z siebie Gusiew.
– Ja nie mam powodu – oznajmił Biełow tak samo beznamiętnie, jak przedtem. – Z roboty i tak mnie wylali i wszyscy mają mnie za nic. Mojego tatkę – też. Dadzą kopa, ale niezbyt mocnego. Ogólnie rzecz biorąc, mogę się śmiało nawalić aż do dzwonu. Słyszałeś taką ludową piosenkę: „Komu dzwonią, temu dzwonią…”
– Czyli tę komedię z samobójstwem odegrałeś świadomie? – zdumiał się Gusiew. – Pacanie durny, przecież o mało cię nie stuknęli!
– Świadomie… nieświadomie… Chuj wie! Tak mnie skręciło, że niczego nie pamiętam. Że mnie nie stuknęli – to dobrze. Że mnie puścili – jeszcze lepiej. Teraz już na pewno mnie nie stukną.
– Przecież cię nie puścili!
– Nie puszczą, to wejdę na Spasską wieżę – stwierdził Biełow sennym głosem. – Albo nasram do Car Puszki. To wszystko, Gusiew, spadaj. Nie mogę już na ciebie patrzeć. Miałem wobec ciebie niewielki dług – teraz ci go oddaję. I znikaj, dopóki komuś po mordzie nie dam.
– A mnie za co? – zdziwił się Gusiew, wstając z krzesła.
– Za Wybrakówkę – oznajmił Biełow i odwrócił się na drugi bok. Grzbiet też miał tłusty, niczym hipopotam.
– Gdyby nie to, że pracuję w ASB… – zaczął Gusiew. Nie miał ochoty na spieranie się z człowiekiem naszprycowanym medykamentami, byłoby to co najmniej głupie. Ale jakoś niespodziewanie i bardzo wyraziście przypomniał sobie Dimkę Biełowa, z którym bawił się w Indian i jeździł na sankach.
I jeszcze jednego Biełowa, z którym chyłkiem popijali wódkę i uganiali się za dziewczętami. Biełowa, który niekiedy przeszywał swojego przyjaciela spojrzeniem, jakby starał się zrozumieć: jak to możliwe, żeby Paszka, którego znał od dzieciństwa, wrócił z niebytu.
Ale to był już zupełnie inny Paszka.
A teraz – zupełnie inny Biełow.
– A co ma do tego praca w ASB? – przerwał mu Biełow. – Powiedziałem – za Wybrakówkę. Nadszedł czas oddawania długów, Pawle. Wobec ciebie nie mam już żadnych zobowiązań. Powiedziałem ci wszystko, co mogłem. Teraz został tylko jeden dłużnik – ty. Więc uciekaj, póki nikt nie zażąda rozliczenia od ciebie. Za wszystko, co dobre… Teraz też spadaj, bo zaraz wezwę sanitariuszy. A wiesz, jacy tu są? Jeszcze takich nie widziałeś. Niedźwiedzie, nie sanitariusze.
– Do widzenia – wymamrotał Gusiew.
– Żegnaj… – parsknął Biełow. – Zbawco pierdolony!
Waluszek siedział w samochodzie i rytmicznie kiwał głową. W kabinie grzmiało heavy metalem. Zmyślny Loszka puszczał go z wbudowanego w tablicę rozdzielczą kompa, przez głośniki „łączności głośnomówiącej”. Jakość dźwięku była nad wyraz podła, ale lepszy rydz, niż nic.
– Przycisz to trochę! – krzyknął Gusiew. – Ale w sumie nieźle. Że też sam wcześniej na to nie wpadłem! No co, obeszło się bez ekscesów?
– Oznak niebezpieczeństwa nie zauważono – zameldował Waluszek, kręcąc gałką regulacji głośności dźwięku.
– Thunder! Tu-ru-ru-ru… – zanucił Gusiew. – Nieźle sobie żyjemy. Jeszcze z pięć lat temu prędzej we własny łokieć byś się ugryzł, niż kupiłbyś krążek AC/DC. Nie pamiętasz czasu, kiedy szalała Komisja Obyczajowa? E, nie, wtedy byłeś w wojsku.
– Na polskiej granicy! – stwierdził znacząco Waluszek.
– A-aaa… no to wszystko jasne. Jedyny znaczący plus przyłączenia Białorusi – konfiskowany przemyt z Polski. Wy chyba skupowaliście to na ciężarówki.
– Ciężarówki, nie ciężarówki, ale fonotekę zgromadziłem sobie jak się patrzy. Jakie rozkazy, towarzyszu prowadzący?
– Naprzód marsz! Co prawda… mogą nas jeszcze przyhamować na punkcie kontrolnym. Dlatego zatrzymamy się na zakręcie, poczekamy na jakąś wyjeżdżającą karetkę pogotowia i przylepimy się do niej. Nie mam ochoty na taranowanie szlabanu.
– A ja analogicznie! – zgodził się Waluszek, przekręcając kluczyk w stacyjce.
I tak też zrobili – poczekali na wyjeżdżającego „Chevroleta” (ten był już trochę sponiewierany, ale wyglądało na to, że w CSK w ogóle nie ma rosyjskich wozów) i podjechali do bramy tuż za nim. Ale Gusiew niepotrzebnie się niepokoił. Wypuścili ich bez żadnych pytań i chyba nawet oddali im honory.
– No, mieliśmy fart – podsumował Gusiew. – Oj, wcale mi się to nie podoba… Dalej będzie gorzej.
– I co, dowiedziałeś się tego, co chciałeś wiedzieć? – zapytał Waluszek.
– A miałem się czegoś dowiedzieć? Tak tylko… starych znajomych odwiedziłem. Na przykład swojego psychiatrę.
Waluszek spojrzał na Gusiewa z ukosa, ale nie zadał cisnących mu się na usta pytań
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Dokładny we wszystkim Tepes i w egzekucjach przestrzegał swoistej hierarchii: dla tureckiego agi, dowodzącego janczarami, przygotowano pal z pozłacanym ostrzem.
Przez pięć minut jechali w milczeniu, a Waluszek wyraźnie był urażony. Gusiew w końcu się poddał.
– Potem ci opowiem – obiecał. – Jeżeli wszystko odbędzie się tak, jak przewiduję. A jak się nie odbędzie – to tym bardziej.
– No, no… – Waluszek nieco odtajał i rzucił przewodnikowi kpiące spojrzenie z ukosa.
– Z pewnością opowiem. Przecież wiesz.
– Co niby wiem?
– Że opowiadam wszystko, co ci nie zaszkodzi. Albo wtedy, kiedy już nie może zaszkodzić.
– A może ja chcę.
– Żeby zaszkodziło?
– Uhmm… pół na pół.
– Widzicie go! Loszka, przyjacielu, błagam, wstrzymaj
– Znaczy, jak ze snajperką biegać, to: „Agencie Waluszek!”, a jak do wariatkowa się przejechać, to od razu: „Loszka, przyjacielu”?
Widząc, że Waluszek się nie wścieka i nie zamierza wyrywać z niego informacji kleszczami, Gusiew parsknął śmiechem.
– A w ogóle jak leci? – zapytał. – Życie rodzinne ci służy?
– Wspaniale. Kupiliśmy nareszcie odkurzacz.
– Waluszek! Skąd ty masz tyle forsy? Najpierw meble, potem „Porsche”, a teraz jeszcze luksusowe urządzenia domowe…
– Przecież to grosze!
– Ja chyba zbyt wiele piję – westchnął Gusiew i pogrążył się w rozmyślaniach.
– A czemuż sobie nie miałbyś wypić? – pocieszył go Waluszek. – Odkurzacz przecież już masz.
– Nie przeszkadzaj. Liczę. Robię zestawienie zysków i strat. Ejże!
Ostatni wykrzyknik odnosił się nie do pieniędzy, które Gusiewowi w istocie przeciekały przez palce z podejrzaną łatwością. „Dwudziestce siódemce” zajechała drogę czarna „Wołga” z kogutem na dachu, i runęła do przodu wbijając się klinem pomiędzy inne samochody, które pospiesznie zjeżdżały na bok, dając przejazd groźnemu użytkownikowi dróg.
– Zobaczyłeś numer? – Gusiew sięgnął po transiver.
– Zaraz… – Waluszek dodał gazu i „dwudziestka siódemka” rzuciła się w pościg za śmigającą przodem „Wołgą”. Przez przyćmione szkła nie sposób było zobaczyć, kto siedzi wewnątrz. – Widzisz? Solidne numery…