– Widzisz te drzwi? – zapytał Gusiew. – To „numery”. Kilkupokojowe apartamenty z oddzielnymi wejściami. Żeby nie dało się zobaczyć, kogo akurat przywieźli. Zorientowany jest tylko personel medyczny. Podjedź do bocznego wejścia. O, tak. A teraz posłuchaj instrukcji i pouczenia w jednym. Gotowy?
Waluszek bez słowa kiwnął głową.
– Znajdujemy się, przyjacielu, w samym sercu wężowiska, które włada naszą wielką i rozległą Ojczyzną – stwierdził Gusiew. – Wybacz, że cię w to wciągnąłem. Samo tak jakoś wyszło. Trzeba będzie troszkę pocierpieć. Najważniejsze – siedź cicho i nie daj się sprowokować. Jeżeli podejdą do ciebie buhaje w garniturach z krawatami i zapytają, coś ty za jeden, chwilowo spróbuj poskromić swoją pychę. Przywiozłeś swojego szefa, Pawła Aleksandrowicza Gusiewa. Gusiew ma tu jakoby wyznaczoną konsultację. Jak cię zapytają, który Gusiew, odpowiedz – WŁAŚNIE TEN. Spokojnie, pewnym głosem. Więcej niczego nie muszą wiedzieć. Jak się zaczną stawiać… Nie, nie zaczną. Ale w razie czego przypomnij sobie, czego cię uczyli na kursie przygotowawczym. Ten samochód należy do ASB i jest częścią jej terytorium. Postaraj się, żeby cię zrozumiano.
– Postaram się – odpowiedział Waluszek niezbyt pewnym głosem. – Ale posłuchaj, Pe… Czy ja się kiedykolwiek dowiem, kim jest mój partner?
– Sam jeszcze tego dobrze nie wiem – odpowiedział Gusiew i po raz kolejny zostawił Waluszka na pastwę okoliczności i rozmyślań.
Naczelny lekarz ONF, profesor Krumow, nie znosił obecności osób postronnych na swoim terytorium. Mirza Mirzojewicz wpadał w szczególną wściekłość, kiedy ci postronni nosili broń i wygniatali portki w wejściach do sal, ochraniając wielmożnych pacjentów. Krumow warczał na takich „gości” jeszcze kiedy był młodym, rokującym wielkie nadzieje psychiatrą. Akiedy się wybił, dobrze podleczył niektórych kremlowskich „mandarynów” i zajął miejsce odpowiednie dla swoich talentów – nacisnął na wszelkie dźwignie, jakie tylko były w jego zasięgu i osiągnął to, że w pawilonie panowały zgodne z jego życzeniem cisza i spokój. W obecnej sytuacji fochy kaukaskiego księcia stały się okolicznością bardzo Gusiewowi sprzyjającą – miał niemal stuprocentową pewność, że apartament Biełowa nie jest pod ochroną. A sam Gusiew wcale nie był osobą obcą dla Mirzojewicza. Przed ćwierćwieczem Krumow praktycznie go uratował, wyciągając osieroconego i pozbawionego połowy twarzy chłopaka z depresji, która mogła zaowocować nawet i śmiercią.
– A oto i on! – ucieszył się Krumow na widok gościa. – Witaj, byczy chuju!
Profesor miał dość osobliwy zwyczaj zwracania się do bliskich płci męskiej.
– Jam ci jest! – przyznał Gusiew. – Jak się ma najlepszy na świecie psychiatra karny?
– Gdybyż to karny, mój drogi! Gdybyż karny…
– Wasilicz dzwonił?
– Dzwonił, mój drogi, dzwonił… – Krumow wysunął szufladę i wyjął z niej dwie szklaneczki i napoczętą butelkę koniaku. Przez cały czas patrzył na Gusiewa, ten zaś czuł się tak, jakby przenikliwe spojrzenie lekarza zdzierało zeń skórę w poszukiwaniu najdrobniejszej choćby patologii. Profesor nie mógł nie badać swoich rozmówców. Robił to niemal odruchowo.
– To może wypijemy potem? – zaproponował Gusiew. – Co? Zechce pan wybaczyć, ale nie mam za wiele czasu.
– A czego ty właściwie chcesz od Dimki? – zapytał Krumow. – Może sam ci opowiem. Uczciwie mówiąc, nie powinieneś do niego zaglądać. Ja oczywiście rozumiem, uratowałeś go, i tak dalej…
– A czy on jest tego świadom? – wtrącił Gusiew.
Krumow podrapał błękitną szczecinę na podbródku. Profesor musiał się golić dwa razy dziennie. Kiedyś, przy jakiejś okazji, kiedy Krumow był jeszcze tylko doktorem, Gusiew go spytał, czemu nie zapuści sobie brody. Krumow z tęskną dumą odpowiedział mu, że Lezginowie bród nie noszą. Dlaczego dokładnie, chyba sam nawet nie wiedział.
– No… prędzej tak, niż nie. Przyznać się nie przyznaje, ale jego samobójstwo było tylko demonstracją, to nie ulega wątpliwości. W ogóle wyciągnąłeś go z piekielnie niezręcznej sytuacji.
– Nawet nie zdajecie sobie sprawy, Mirzo Mirzojewiczu, jak bardzo była niezręczna.
– Mmmm… – Krumow podniósł brwi. – Aż tak?
– Właściwie jak? – Gusiew zmrużył oczy.
– No…
– Wydano rozkaz wybrakowania.
– Tobie?! – żachnął się Krumow.
– Ja znalazłem się tam chyba przypadkowo. I zechciejcie mi uwierzyć, że ratowałem Dimce dupę wcale nie dla wspólnych wspomnień z dzieciństwa. Po prostu mnie zaciekawiło – co mu odbiło?
– Ach ty, byczy chuju! – sapnął Krumow. Było w tym więcej podziwu, niż czegokolwiek innego.
– Co udało wam się dowiedzieć o jego motywach?
– To, że kłamie – stwierdził stanowczo Krumow. – Taaak…
– Nie ma osobistej obstawy?
– Ha!
– A jest w stanie rozmawiać?
– W zasadzie tak.
– Jasne. To co, pokaże mi go pan?
– M-mmm…
– Mirzo Mirzojewiczu, przyszedłem tu jako prywatna osoba, nie jako brakarz. I dlatego mogę wam powiedzieć, czego chcę od Dymitra. Istnieje możliwość, że dowiedział się czegoś bardzo ważnego i niebezpiecznego. Bardzo niebezpiecznego, rozumie pan. Z przestrachu zgłupiał, odbiło mu całkiem i postanowił dokonać wielkiego czynu – demonstracyjnie popełnić samobójstwo.
– Tak właśnie myślałem. A on mi cały czas, chuj jeden byczy, pieprzył o utracie życiowych pryncypiów. Paszka, posłuchaj, nie idź do niego.
– Chodźmy razem.
– Za chuja! Ty wiesz, co się przytrafia ludziom, którzy przypadkiem posiedli państwową tajemnicę?
– Przecież pan i tak podpisał wszelkie zobowiązania do zachowania tajemnicy, jakie tylko w naszym państwie można podpisać. Niechże pan zrozumie – jeżeli moje domysły są prawdziwe, muszę wyjaśnić, co właściwie jest mu wiadome. I jako brakarz, i jako człowiek. Możliwe, że to dotyczy bezpośrednio i mojego losu. A także losów całego kraju. Uwierzcie mi, że nie przychodziłbym do was bez palącej potrzeby. Mam pewne podejrzenia i Biełow może je potwierdzić, albo im zaprzeczyć. Oczywiście, w drugim wypadku też mu nie uwierzę, bo jest zawodowym kłamcą, ale mimo wszystko…
– Masz tylko podejrzenia, czy…
– Powiedzmy, że niedawno ktoś mi podrzucił delikatną aluzję.
Profesor znów podrapał się po szczecinie porastającej jego podbródek.
– No dobrze – poddał się wreszcie. – Idź i działaj… człowieku i brakarzu. Ale strzeż się, byczy chuju! Uważaj, jak z nim rozmawiasz. Nie daj Bóg, żeby potem znów się targnął na życie!
Rozkoszny dwupokojowy apartamencik Biełowa w istocie przypominał pokój w hotelu. Sam pacjent leżał na łóżku i udawał, że śpi. Nawet gdy leżał, widać było, jaki sobie wyhodował brzuszek. Taki stosunek do samego siebie u czterdziestoletnich bogatych mężczyzn ogromnie Gusiewa wkurwiał, ale teraz postarał się stłumić emocje.
– Cześć – powitał gospodarza, starając się, by zabrzmiało to beztrosko i niedbale.
Biełow leniwie odwrócił głowę i spojrzał na gościa. Bez zachwytu, ale i nie wrogo.
– Uhmm… – kiwnął głową. – Witaj, dawno się nie widzieliśmy.
– Co, nie spodziewałeś się mnie? – Gusiew nie czekając na zaproszenie wziął krzesło i usiadł. Jeszcze jeden głupi nawyk brakarzy.
– No, właściwie to się spodziewałem. Będziesz spisywał moje zeznania? A gdzie masz swoją szprycę?
– E-eee… – niespodziewany zwrot rozmowy lekko Gusiewa zbił z tropu. – Dima, czy ty w ogóle pamiętasz, jak się nazywam?
– Przypuśćmy.
– Więc jak?
– Paweł… Gusiew.
– No, dziękuje, pocieszyłeś mnie. Tylko że nie jestem śledczym. Jestem agentem operacyjnym. A szprycę mam taką, o. – Gusiew pokazał Biełowowi pistolet, na widok którego chory jakby się ożywił. W każdym razie w jego wzroku pojawiły się iskierki ciekawości.
– Jeżeli mnie przekonasz, że powinienem ci to zostawić, być może zostawię – zełgał Gusiew, uważnie śledząc reakcję rozmówcy.
– Rewolwer znaleźć nie sztuka – parsknął Biełow. Z takim poczuciem wyższości w głosie, że Gusiew nieomal się załamał.