– …oczywiście, nasze porządki nie bardzo się dają pogodzić z Deklaracją Praw Człowieka – tokował Gusiew. – Ale za to w Związku można po ludzku żyć. Zupełnie bez strachu. Jak myślisz, dlaczego nasz reżim tak bardzo jest znienawidzony przez niemal wszystkie światowe rządy, oprócz tych skrajnie totalitarnych, a my z nimi jak przedtem handlujemy, prowadzimy badania naukowe, szykujemy się do wysłania ekspedycji na Marsa? Dlatego, że każdy, kogo choć raz ograbiono na ulicy, kto choć raz za nic dostał po mordzie, zaciskając pięści i ocierając łzy marzył w takiej chwili o tym, żeby przenieść się do Związku, gdzie coś takiego jest absolutnie niemożliwe. Dawno już by nas starto na proszek, choćby za cenę wojny atomowej. Ale nie pozwala na to powszechna opinia. Ile zagranicznych kanałów byś nie przejrzał w telewizji, choćbyś do wieczora trzaskał pilotem – ludzie chcą, żeby Związek był i trwał. Choćby jak nieosiągalne marzenie, jak symbol. Loszka, nam faktycznie udało się urzeczywistnić utopię. Już praktycznie zbudowaliśmy bezpieczne społeczeństwo. My! My to zrobiliśmy, rozumiesz?
– No, ja na razie niczego jeszcze nie zrobiłem – Waluszek odwrócił wzrok.
– Zdążysz jeszcze – pocieszył go Gusiew. – Mówiłem – kolejny bohaterski wyczyn wyznaczony o północy. Poczekaj. Będziesz miał się czym zająć.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Jak już powiedziano, książę opierał swoje rządy na najbiedniejszych warstwach społecznych kraju. Oczywiście antyfeudalnej polityki Vlada nie zrodziły miłość do prostego ludu i współczucie jego losowi – te uczucia były mu nieznane. Chodziło mu wyłącznie o wzmocnienie władzy państwowej i własnych niepodzielnych rządów.
Na parkingu przy pomniku Majakowskiego Gusiew zatrzymał samochód obok rzędu takich samych niczym się nie wyróżniających maszyn, w każdej z nich siedziało po trzech ludzi.
– Północ się zbliża, a Myszkina nie widać – stwierdził, rozejrzawszy się dookoła. – A, o wilku mowa… Oto i on.
Od strony Sadowego nadjeżdżał ogromny autobus turystyczny. Stojące na parkingu samochody pozdrowiły go przyjaznymi sygnałami. Bus skręcił w Brzeską a za nim ruszyła cała kawalkada.
W ciasnym zaułku bus zatrzymał się na poboczu. Grupa Myszkina jakoś zaparkowała dookoła i wszyscy wleźli do trajlera, którego tylna ścianka otworzyła się zachęcająco i wypuściła krótką pochylnię.
– Ruchomy sztab – oznajmił Gusiew. – Czyli latająca forteca. No, chodźmy, co tak siedzisz?
Wnętrze trajlera okazało się połączeniem sali konferencyjnej z wiejskim klubem: był tam ekran projekcyjny, kilka stanowisk komputerowych i rzędy prostych ławek, na których mogło się pomieścić ze trzydziestu ludzi. Urządzenia dopełniały zamknięte kratami boksy dla klientów w bliższym wyjścia końcu i dwa solidne sejfy. To już nie należało do umeblowania klubowego. Zaintrygowany Waluszek kręcił głową, a Gusiew lekko popychał go z tyłu.
Brakarze rozsiedli się na miejscach, cicho zamknąwszy za sobą drzwi. Na miejscu prezydialnym rozsiadł się ogromny Myszkin, obok którego przycupnął drobny, nierzucający się w oczy człowieczek. Miał tak pospolitą twarz, że Waluszek choćby nie wiedzieć jak bardzo się starał, nie zdołałby opisać jego wyglądu – pan nikt w krawacie. Krawat też zresztą zawiązany był po to, żeby skupiać na sobie uwagę i ostatecznie dopełnić niewidzialności właściciela.
– Osiemnastu – zadudnił Myszkin. – Wszyscy żywi i na miejscu. Można rzec, więcej nas, niż trzeba. Panowie, proszę o uwagę. To, można powiedzieć, nasz stary znajomy, przyjmijmy, że kolega z… No, nieważne skąd.
– Z Pietrowki – rzucił ktoś z przodu. – Jak mu tam… Kapitan Pietrow.
– Major Sidorow – przedstawił się „kolega”. Głos miał słaby i taki sam bezbarwny, jak resztę. „Niezły pewnie z niego spec – pomyślał Waluszek. – Z taką powierzchownością do wywiadu go wziąć powinni. I widać, że niegłupi. Gotów byłbym się założyć, że jest pułkownikiem Iwanowem [10].
– Tambowski bandzior mu kolegą – niespodziewanie i głośno odezwał się Gusiew. Wszystkie głowy w „sali konferencyjnej” natychmiast zwróciły się w jego stronę. Myszkin chrząknął ostrzegawczo. – Opowiedz no nam, majorze, jak tyś mi odebrał Szackiego. Ten drań powinien teraz ryć ziemię w kopalniach uranu. A miast płakać krwawymi łzami i szmatami otwarte rany na rękach i nogach przewiązywać, trzeci już rok u ciebie jest kapusiem. I przy każdym dogodnym wypadku na ASB jadem pluje. A pieniędzy ma, ile dusza zapragnie. Ile mu płacisz, majorze?
– Macie jeszcze jakieś związane z tym tematem pytania, towarzyszu Gusiew? – zapytał grzecznie major.
– W związku ze sprawą mam jeden pocisk z nazwiskiem Szackiego. Tak na nim napisałem: „Mordercy Szackiemu z gorącymi pozdrowieniami od chłopców z Centralnego”.
– Nikogo nie zabijał – odpowiedział łagodnie major. – A my z jego pomocą mnóstwo rozmaitych drani zdemaskowaliśmy…
– Daj mi Szackiego, a ja go w pięć minut zdemaskuję. Najpierw napisze mi szczere przyznanie się do winy, a potem z własnej woli… krawatem się udławi.
– Gusiew, tobie i Dzierżyński do wszystkiego by się przyznał – oznajmił Myszkin.
– Szkoda, że nie dożył – westchnął Gusiew. Członkowie grupy Myszkina parsknęli z aprobatą przyjaznym śmiechem.
– Krótko mówiąc, Pe, zamknij paszczę – poprosił Myszkin.
– Przepraszam, wodzu. Czy można zadać towarzyszowi majorowi jedno pytanie?
– Niedoczekanie twoje! – prawie krzyknął major, odpowiadając na nie zadane jeszcze pytanie. Jego głos nareszcie przybrał bardziej wyrazistą barwę – mściwą i złowrogą.
– Cholera z nim, z tym Szackim, wcześniej czy później na kulę gdzieś się nadzieje – zmienił temat Gusiew. – Znacznie bardziej mnie ciekawi, jak się przedstawia sprawa Bobika?
– A rzeczywiście! – w pierwszych rzędach zapanowało wyraźne ożywienie. – Gdzieś ty Bobika zabunkrował, naczelniku?
– Ukrył się gdzieś w Ameryce – odparł niechętnie major. – Szukamy. Razem z FBI.
– Znaczy, FBI szuka, a wy sobie do nich w gości jeździcie. Whisky z lodem, truskawki ze śmietaną, zielone papierki z portretami…
Teraz major wściekł się nie na żarty. W tej chwili Waluszek mógłby już go opisać – „cholernie wkurwiony człowieczek w krawacie”.
– To wyście go wypuścili – syknął major przez zęby. – A my za was oczami świecić musimy!
Obecni wydali jeden zgodny, ostrzegawczy pomruk. Waluszek rozejrzał się ostrożnie – i stwierdził, że nie było tu jego rówieśników, a ludzie w wieku trzydziestu, czterdziestu lat. Weterani Agencji. Wzmiankowany Bobik mocno im wszystkim dopiekł.
– Dość! – walnął łapą w stół Myszkin. – Czas nie pyta, nie stoi. Wygadaliście się i wystarczy. Myślałby kto, że chcieliście obrazić człowieka. A ten człowiek, mówiąc między nami, podrzucił nam robótkę. Krótko, majorze, opowiedzcie o zadaniu.
– Znów trzeba będzie za mentów w gównie się grzebać – mruknął barczysty gość siedzący na lewo od Waluszka. Waluszek go poznał – był to Kalinin, jeden z myszkinowskich przewodników. Ziewał okrutnie na odprawie w wydziale, czym ściągnął na siebie gniew szefa. A może i nie ziewał, tylko po prostu nie zdążył wyrzucić z siebie zjadliwej uwagi.
Zamiast się obrazić, major uśmiechnął się nagle. Jego uśmiech mówił wyraźnie, w czym będą się chłopcy grzebali. Jedni mają robotę delikatną i wymagającą inteligencji, a innym, którzy uważają się za największych twardzielów – łopatę w łapy i naprzód. Właśnie po to zorganizowano ASB.
– Więc tak, oto co dla was mamy – zaczął major. – Przed siedmiu laty sąd przysięgłych uwolnił pięciu ludzi. Wszyscy byli członkami zorganizowanej nieźle bandy, mieli na koncie przynajmniej jedno zabójstwo, liczne wymuszenia i grabieże. Przyciskaliśmy ich tak i siak, ale w sądzie mimo wszystko sprawa się rypła. Herszt dostał piętnaście lat, a pozostałych uwolniono z braku dowodów. Oczywiście po wyjściu „Sto drugiego” wszyscy się przyczaili. Długo ich szukaliśmy, i proszę, znaleźliśmy naszych orłów. Ponownie hulają po mieście. Najpewniej kombinują, do czego by się tu podessać. Teraz całe towarzystwo wyszło z lokalu i moczy się w saunie, kilka kwartałów stąd. Posiedzą tam jeszcze co najmniej dwie godziny. Nie sądzę, żeby mieli przy sobie broń, ale wszystkiego należy się spodziewać. Ochrona łaźni też ma z pewnością jakieś pukawki. Lokal dawniej był bandycki, a i teraz zbiera się tam dość podejrzana klientela. Ogólnie rzecz biorąc, można się nie certować. Bierzcie wszystkich. I jak najwięcej huku. Żeby ci, których potem wypuścimy, dobrze sobie wszystko zapamiętali i innym mieli co opowiadać. A teraz pokażemy wam twarze naszych ptaszków.