Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Myszkin kiwnął głową na potwierdzenie i odwrócił się do wideoprojektora.

– Jak zawsze – oznajmił Kalinin – gdy trzeba z bandyty zeznanie wycisnąć, to wy łapki do góry podnosicie. A jak trzeba zastraszyć uczciwych ludzi…

– Surowe prawo, ale prawo – major rozłożył ręce. – Zapisano je literami. I my musimy tych liter przestrzegać. Nie tak, jak niektórzy z tu obecnych.

– Ciekawe, majorze, co ty będziesz robił, jak nas wszystkich pozabijają? – zapytał Gusiew. – Komu ty będziesz mówił: więcej huku, chłopcy, napełnijcie drani bojaźnią bożą… tym swoim omonowcom, których to samo prawo wiąże? I tak samo jak ty, zębami zgrzytają, kiedy adwokaci zabójców przed sądem wybielają i dym w oczy sędziom puszczają? Co warte jest twoje prawo bez ASB, majorze? Co?

– Jeżeli mam być szczery, Pawle, to ja od samego początku byłem przeciwko „Zarządzeniu 102” – stwierdził major. – Teraz też nie umiem się z nim pogodzić. Dwustopniowa sprawiedliwość to rzecz niemożliwa z samej zasady. Gdzie to widziano…

– A gdzie widziano, żeby nocą można było przejść przez ogromne miasto natykając się wyłącznie na przyjaźnie uśmiechniętych ludzi? – odciął się Gusiew. – Gdzie znajdziesz miasto, w którym na każdej ławeczce siedzą zakochani, i żaden bydlak, żaden… – zająknął się i umilkł.

– I żeby zwykły robociarz mógł w ciągu roku zaoszczędzić na samochód? – wtrącił Kalinin. – A butelka żeby trojaka kosztowała?

– Każdy o swoim, a podpity o łaźni – skomentowano z pierwszych rzędów. – I rzeczywiście, majorze, gdzie tak jeszcze żyją?

– W Europie – odparł skromnie major.

– Akurat! – prychnął Kalinin. – I w ogóle, majorze, jeżeli ty taki zasadniczy jesteś, to po cholerę tu do nas przylazłeś?

– No, z własnej woli tu nie przylazłem. Mam rozkaz współpracować.

– No dobrze, a co myślą twoi przełożeni?

– Do diabła! Nie potrzeba was w mieście! – nie wytrzymał major. – Ni cholery nie jesteście potrzebni. I bez was damy sobie radę. Jasne?! Po prostu czekamy na odpowiedni moment. A na razie, dopóki jesteście – korzystamy z waszych usług.

– To jakaś paranoja – pokręcił głową Kalinin. – Dobrze mówię, Pe?

– Uhmm… – zgodził się Gusiew. – Majorze, ty masz rozdwojenie jaźni. Jesteś wprost wzorcowym materiałem dla jednego z naszych ciekawych departamentów. Takiego, w którym drzwi nie mają klamek i wszystkim bez przerwy spać się chce.

– Słuchajcie, więc jak, popatrzycie na fotki? – zapytał Myszkin. – Za piętnaście minut ruszamy. Większy „karawan”„powinien już być na miejscu. I zechciejcie łaskawie, jak to się mówi, kończyć dyskusję.

– Już skończyliśmy – stwierdził Kalinin. – Tylko że… Więc tak, majorze. Dobrze to powiedziałeś – dopóki jesteśmy, trzeba korzystać z okazji. Bo niedługo nas nie będzie. Ty, oczywiście, za bardzo się tym nie przejmiesz. Ale ludzie… Ludzie jeszcze sobie o nas przypomną. Dlatego że wy tego kraju durniów nie utrzymacie. Wspomnisz jeszcze moje słowo, nie utrzymacie. Tu jeszcze trzeba brakować i brakować. Co setnego za łeb i na Kołymę. To tyle.

Major chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale się rozmyślił.

– No to gasimy światło – podsumował Myszkin. – Dalej chłopcy, wbijajcie sobie w pamięć paskudne mordy. Żeby nikogo nie wypuścić z saka…

Siłownia w saunie zajmowała cały niski parter budynku. Dawniej Myszkin otaczał takie lokale ze wszystkich stron, a potem urządzał spektakl z gromko wygłaszanym przez głośniki ultimatum i innymi teatralnymi efektami. W takich przypadkach osaczeni najczęściej ukrywali gdzie popadnie broń oraz inne kompromitujące materiały i przedmioty, a następnie z ponurymi minami maszerowali prosto w ręce brakarzy, zdając się na łaskę losu. Okoliczna ludność zwieszała się z okien i miała nielichą uciechę patrząc, jak jest strzeżona i chroniona. Niekiedy nawet dodawano brakarzom ducha radosnymi okrzykami – sceny wypalania ogniem gniazd występku osobliwie przypadały do serca najmniej wykształconym emerytom.

Oczywiście zdarzały się wypadki, w których kompletnie zaskoczeni podejrzani obiektywnie oceniali swoje szanse przeżycia i stawali okoniem. W takich przypadkach Myszkin wygłaszał swoje słynne: „Krótko mówiąc, jeżeli gadzina nie chce się poddać, to trzeba ją zniszczyć!”, spokojnych obywateli proszono, żeby się odsunęli od okien i rozpoczynano kanonadę. Niestety, nawet najbardziej lojalny i miłujący prawo obywatel strasznie nie lubi patrzeć na krwawe jatki i trupy, choćby i bandyckie. W telewizorni z przyjemnością patrzy, jak rozmaici zbryzgani krwią obrońcy prawa załatwiają łajdaków hurtem i bezwzględnie, ale od prostackiej rzeczywistości odwraca nos. Początkowo ASB nie zwracało uwagi na takie subtelności. Ale od pewnego momentu, w którym się okazało, że stopień społecznej aprobaty dla działań Agencji leci na mordę z powodu okazywanej przez jej ludzi krwiożerczości, zaczęto kłaść nacisk na taktykę kociego podejścia pod ofiary. Zasadzki, skryte przenikanie do wnętrza budynków, żadnych tam porozbijanych szyb i jak najmniej przemocy, która mogła wpaść w oko postronnemu obserwatorowi. W raportach wszystko wychodziło na cacy. W życiu bywało różnie. Ale w minionym roku pracę brakarzy krępowały silnie podkreślane na wszelkich odprawach zasady – jak najmniej niepokojenia osób postronnych. Szczególnie w nocy, kiedy podatnicy powinni realizować swoje konstytucyjne prawo do odpoczynku.

Dlatego też Myszkin, zamiast zablokowania dróg ucieczki i proponowania klientom, żeby poddali się po dobroci, wybrał inną drogę, znacznie bardziej niebezpieczną dla swoich podkomendnych, ale względnie cichą.

Gdy na ekranie ukazał się schemat i plan siłowni, dowódca grupy rozstawienie swoich sił oznaczał literalnie dwoma słowami. Ale bezpośrednio na miejscu Waluszka zdumiało, jak szybko i sprawnie działali jego ludzie. Wszystkie pozycje grupa zajęła w kilka sekund. I niespodziewanie dla siebie samego Waluszek znalazł się w odległości dwóch kroków od paradnego wejścia do klubu sportowego, które zaraz miał szturmować.

Tuż obok za rogiem czekał na swój moment wielki „karawan” – kryta ciężarówka z napisem „Pieczywo” na burcie. Przed chwilą kogoś z niej wyprowadzono, ale Waluszek nie zdążył spostrzec, kto to był.

Obok Myszkina stało czterech z jego sześciu przewodników – pozostali rozprowadzili grupę wzdłuż domu i do tylnego wyjścia. Nieopodal kręcił się major. I był tu Gusiew, który zwrócił się do Waluszka i rzucił tonem rozkazu:

– Zostajesz przy wejściu i wystrzelasz wszystkich, których ci wskażą. W razie czego cię wezwę.

Waluszek, który liczył na jakieś ważniejsze zadanie, westchnął z rozczarowaniem. Wyciągnął igielnik i znieruchomiał ze swoją pneumatyczną zabawką w ręce. W tej samej chwili Gusiew, Myszkin i przewodnicy też wyciągnęli broń. Ale to dopiero były kopyta!

Myszkin miał „berettę”, bardzo podobną do tej Gusiewa, tylko o połowę większą i ze dwa razy cięższą. Coś takiego Waluszek widział tylko na filmach – to już nie był pistolet, a cały automat z wydłużonym magazynkiem i dodatkowym uchwytem pod lufą. A pozostali… Jeden miał „Glocka”, inny wojskowego „Colta”, choć ten też był jakiś podrasowany, gdzieś mignął czarujący „Sig-sauer”, i jeszcze jedna nieprzyzwoicie wręcz wielka armata, którą Waluszek uznał za osławione „Magnum”, choć nie był pewien swego.

Nikt nie przeładował broni. Naboje już w komorach.

„Boże, co oni takiego kombinują” – zdumiał się Waluszek.

– Jazda! – syknął Myszkin.

Zdecydowanym krokiem brakarza wyszedł zza rogu i podszedł do drzwi klubu. Przed samymi drzwiami przestępował z nogi na nogę jakiś niewyraźny typ, a nieopodal przylgnęło do ściany dwóch chłopaków z igielnikami. „Aaa… to jego przywieźli w karawanie… – domyślił się Waluszek. – Członek klubu. Bałwan jestem, wcześniej powinienem na to wpaść, przecież mamy wejść dyskretnie…”

Ciężkie opancerzone drzwi zaczęły się powoli otwierać. Stojący przed nimi mężczyzna cofnął się i natychmiast potem na jego miejscu znalazł się Myszkin.

29
{"b":"102786","o":1}