Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zostawiwszy ministra w spokoju, Gusiew obszedł pokiereszowaną „Wołgę”, rzucił spojrzenie ma przestraszonych lokajczyków ministra i machnął ręką.

– Wszyscy słyszeli? – zapytał. Kierowca i ochroniarz energicznie pokiwali głowami, co samo w sobie było niemałą sztuka, zważywszy, że leżeli w bardzo niewygodnej pozycji. – Wszyscy zrozumieli? No dobra, idźcie i wytrzyjcie tyłek swojemu panu. Biorąc pod uwagę okoliczności, obu wam daruję… po raz pierwszy i ostatni. Ale radzę zapamiętać lekcję. Jesteście wolni. Chodźmy, Loszka. Koniec spektaklu.

Brakarze wsiedli do swojego samochodu.

– I co, sfajdał się klient? – rzucił Waluszek, ruszając z miejsca.

– Uhm. – Gusiew kiwnął głową, ujął mikrofon radiostacji i zmarszczył z namysłem czoło.

– Czym strzelałeś? Przeciwpancernymi?

– Aha.

– Po co? Umyślnie?

– Ależ skąd! – Gusiew mimo woli podniósł głos. – Odczep się. Halo? Tu załoga „dwudziestki siódemki”, Gusiew. Kto wywołuje? Tak jest… Nie, nic szczególnego. Wielokrotne umyślne stworzenie niebezpiecznej sytuacji na drodze i złośliwa próba uniknięcia konsekwencji… Tak jest, uprzedzałem. A czego wy właściwie chcecie? Nie, mój łaskawco, to on niech się przede mną wytłumaczy. Synku, ty co, głuchego udajesz? Mówi Gusiew. Gusiew – Paweł Aleksandrowicz. A twój pieprzony minister jutro na czworakach się u mnie zamelduje. On ma teraz wobec mnie wielki dług. Jak wielki… opowiem osobiście dyrektorowi Agencji na poufnej rozmowie. Tak też zamelduj. To wszystko, bez odbioru. – Gusiew powiesił mikrofon na swoim miejscu i wyjął papierosy.

– Znaczy, mimo wszystko jesteś TYM Gusiewem – wymamrotał Waluszek. – Bardzo ciekawe.

– Wcale nie – odciął się Gusiew. – Nie jestem TYM Gusiewem. W ogóle nie jestem żadnym Gusiewem… i zostawcie wy mnie wszyscy samego choćby na minutę!!!

– Wyluzuj, Pe – odezwał się Waluszek. – Wisi mi, czy jesteś ten, czy tamten. I tak będę z tobą.

– Piękne dzięki – burknął Gusiew. – A znasz ty takie powiedzenie: „Na bezptasiu i dupa słowikiem”?

Waluszek chytrze zmrużył oczy, a Gusiewowi nagle zrobiło się raźniej i cieplej na sercu. Jego prowadzony miał bardzo bogatą mimikę. Drapieżnie spoglądać z ukosa, groźnie marszczyć brwi, uśmiechać się zjadliwie i ponuro ruszać szczęką umiał wprost zachwycająco. Każdy z tych grymasów był przy tym rodzajem autoparodii, zabawną demonstracją tego, jak rzeczywiście mógłby Waluszek wyglądać, gdyby się urodził krwiożerczym i ponurym typem.

„Po kiego czorta, chłopie, polazłeś pomiędzy brakarzy? – myślał Gusiew patrząc z ukosa na Waluszka. – Czyżby tak samo jak ja, żeby uciec od strachu przed życiem? Żeby samemu stać się chodzącym strachem? Błąd, przyjacielu, ogromny błąd! Nikt tego nie wie lepiej ode mnie. Dostatecznie wiele udawałem i grałem. Aż się zagrałem. Stałem się… diabli wiedzą, kim się stałem. A może ciebie to ominie? Ty jesteś przecież zupełnie inny, dla ciebie istnienie ASB to nie patologia, nie potworność, ale norma. Ty nie musiałeś się przełamywać, żeby pogodzić się z ojczyzną taką, jaką jest teraz – świadomie okrutną…”

– Więc nie jesteś słowikiem – zakonkludował Gusiew.

– Ale rad jestem, że pracujemy razem. Chociaż zajmujemy się jakimiś pierdołami. Ale i najgłupszymi pierdołami łatwiej i przyjemniej jest się zajmować w dobrej kompanii.

Waluszek uśmiechnął się zaraźliwie i skręcił w bulwar Gogola.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Deszcz złota, wywołany „Drakulomanią”, nie omija i ojczyzny Wampira Numer Jeden. To właśnie zainteresowanie Drakulą jest źródłem stałego potoku zagranicznych turystów, którzy odwiedzają jego kraj.

Szef Centralnego spacerował tam i z powrotem po westybulu, założywszy ręce za plecy. Z dyżurki patrzyły na niego dwie pary zatrwożonych oczu. Dyżurni odwykli nie tylko od pełnienia służby, ale nawet od udawania, że ją pełnią. Wypadki takie jak próba samobójstwa na Nowym Arbacie dawno już stały się czymś niesłychanym, zwłaszcza w centrum miasta, uprzątniętym tak, że bardziej już się nie dało. Agencja powoli zanurzała się w bagnie bezbarwnej nudy. Podczas dyżurów nie zdarzały się nawet okazje do pogadania – nastrój poprawiały czasami tylko wyskoki nieprzewidywalnego Gusiewa. Wydarzeniem było nawet to, że elitarna grupa Myszkina poszła „na psy”.

Gusiew i Waluszek pojawili się w westybulu, kiedy szef oddalał się od wejścia, wchodząc na kolejny krąg. Gusiew przytrzymał drzwi, żeby nie trzasnęły, złożył się jak scyzoryk i bokiem wzdłuż ściany przemknął ku dyżurce. Za nim, podejmując z uciechą grę, ruszył Waluszek. Jemu akurat nic szczególnego nie groziło, co doskonale rozumiał, ale nie chciał przepuścić okazji do zabawy w durnia.

Dyżurny wysunął się z okna i mdlejąc niemal z zachwytu obserwował przedstawienie.

Szef natknął się na ścianę, zawrócił ostro i nie podnosząc oczu ruszył w przeciwnym kierunku. Minął niemal przekradających się obok niego i byłby ich nie zauważył, gdyby nie uśmiechający się od ucha do ucha dyżurny, który wychylił łeb z dyżurki.

– Stać! – ryknął szef prężąc ramiona i zaciskając pięści. Poczucie humoru najwyraźniej mu się zacięło.

Gusiew i Waluszek natychmiast się wyprostowali z rozczarowaniem na twarzach.

Szef poczerwieniał jak burak i wyrzucił gdzieś z głębi trzewi niskie, głębokie charczenie – tak samo, jak niedawno uczynił to minister. Tylko, że szef charczał nie ze strachu – w jego głosie kipiała źle skrywana furia.

– Znaczy… ty! – powiedział, tykając palcem Waluszka. – Do mnie do gabinetu i czekać. Biegiem!

– Taaaaest! – Waluszek lekko trącił łokciem Gusiewa w bok, jakby chciał dodać koledze otuchy, i znikł w głębi korytarza.

– A tyyyy… Ty… – nawet te kilka niezbyt skomplikowanych słów pod adresem Gusiewa nie wydobyło się z ust szefa bez trudu. Potem szef odwrócił się w stroną dyżurki. – Dyżurny! Starszy oficer dyżurny dziennej zmiany! Do mnie!!!

Powiedziawszy to szef jakby sflaczał i ponownie zaczął chodzić tam i z powrotem. Gusiew przyglądał się czubkom swoich butów i czekał na dalsze rozkazy.

– To nic – wymamrotał szef. – Nie pociągniesz mnie za sobą, Gusiew…

– Ogromnie mi przykro… – burknął Gusiew.

– Ja cię jeszcze przeżyję…

– Ale o co chodzi, szefie?

– Milczeć!!! – ryknął szef. – Ach ty… nie wiesz, o co chodzi?! Nic, zaraz ci powiedzą…

W tej chwili podbiegł starszy dziennej zmiany – wciąż ten sam Korniejew. Nie bacząc na osobistą głęboką niechęć do „synalka swego tatki”, tym razem dokładnie tak samo jak Waluszek tknął Gusiewa łokciem w bok. I nawet wykrzywił swą gębę w coś na kształt przyjaznego uśmiechu.

– Słuchaj, Korniejew – zagrzmiał szef. – Bierz wóz, pakuj weń Gusiewa i zawieź go do kwatery głównej. Osobiście zaprowadzisz go do gabinetu dyrektora i przekażesz zastępcy. Jak nie będzie dalszych rozkazów – siedź tam i czekaj. Potem zabierzesz – szef uśmiechnął się złowieszczo – to, co zostanie i przywieziesz tutaj. Osobiście dostarczysz go do mojego gabinetu. Potem jesteś wolny. Wykonać!

– Taaaaest! – charknął Korniejew, strzelając obcasami. – Czy mogę się odmeldować?

– Stać. Gusiew… – szef wyciągnął dłoń – oddajcie broń.

Gusiew, który podczas całej przemowy szefa nawet okiem nie mrugnął, teraz nagle zmienił się na twarzy. Mimo to jednak wyjął igielnik i położył go na poruszającej niecierpliwie palcami dłoni szefa.

Szef krytycznie łypnął okiem na igielnik i niedbale rzucił go na parapet okienka dyżurki.

– Jaja sobie robisz… – zawyrokował. I ponownie wyciągnął dłoń.

– To moja własność – drewnianym głosem sprzeciwił się Gusiew.

– Ty nie masz nic swojego! – uciął szef.

– Ciekawa myśl – Gusiew podniósł wzrok ku sufitowi. – I chyba prawdziwa…

– Korniejew! Odbierzcie mu broń palną!

Korniejew ostrożnie zbliżył się do Gusiewa.

– Pe, bądź tak dobry… – poprosił.

– Nie można nikogo pozbawiać własności osobistej – zacytował Gusiew nie zwracając się do nikogo w szczególności – chyba że zaszedł jeden z następujących wypadków…

57
{"b":"102786","o":1}