– Ja ci dam „następujący wypadek”! Korniejew, zacytuj mu „ptaszka”!
Korniejew spojrzał na szefa tak, jakby ten nagle stracił rozum.
– Po co? – zapytał. – I kogo miałby Pe zastrzelić? Przecież tu są sami swoi. Co, w dyrektora będzie walił?
– Starszy pełnomocniku Korniejew!!!
– Szefie, przecież wy tego naprawdę nie chcecie! Pe, posłuchaj, oddaj rurę, jak Boga kocham… no?
– Korniej, ja cię po prostu nie poznaję. – Gusiew uśmiechnął się do swojego starego, serdecznego nieprzyjaciela i wsunął dłoń pod kurtkę. Bardzo powoli wyjął „berettę”, ale nie wręczył jej szefowi, tylko szurnął wzdłuż parapetu dyżurki. Z okna wysunęła się ręka i niewiele brakowało, a chwyciłaby pistolet, szef jednak okazał się szybszy. Capnął broń, wyrwał magazynek i mrużąc swoje oczy krótkowidza wbił wzrok w górny nabój. Wybiwszy go palcem rzucił go sobie na dłoń i popatrzył na następny. Na jego twarzy odmalowało się głębokie rozczarowanie.
– Dawaj resztę amunicji!
Gusiew położył na wypolerowanej do połysku desce trzy pozostałe magazynki. Szef poddał je starannej inspekcji.
– No dobra… – powiedział już nie tak złowrogim głosem, jak przed chwilą. – Korniejew, wszystko jasne? No to wykonujcie!
– Szefie, nie chciałbym przestać was lubić – smutnym głosem oznajmił Gusiew – ale chyba nie zdołam zachować do was dawnych uczuć. Jestem bardzo pamiętliwy. Chodźmy, Korniej.
– No nie, popatrzcie tylko na tego aroganta! – zapiał z tyłu szef. – Pamiętliwy, widzicie go! Katorga cię czeka, kretynie jeden!
Idący ku wyjściu Gusiew zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić i odpowiedzieć, ale rozsądniejszy od niego Korniejew trącił go w bok i poprowadził dalej.
– Czym pojedziemy? – zapytał Korniejew drewnianym głosem, kiedy zeszli na parking.
– Moim wozem – Gusiew spokojnie ruszył w stroną „dwudziestki siódemki”.
– Sam poprowadzisz?
– Nie. Ty dostałeś rozkaz, to prowadź. Posłuchaj, Korniej, czy ty w ogóle kiedykolwiek wysuwasz nos z dyżurki? Uważaj, bo się przepracujesz. I nie zarobisz wszystkiego…
– Mam chorą córkę.
– Coś poważnego? – zapytał Gusiew z grzeczności, zastanawiając się intensywnie nad tym, co go czeka u dyrektora i jak wyłgać się z opresji.
– Brak – stwierdził Korniejew. – Serce.
– Nie mów! – Gusiew zatrzymał się jak wkopany w ziemię.
– Jak nie będzie się tego leczyć, to brak. Ale na razie trzyma się po cichutku…
– Ale powinni bezpłatnie…
– U nas takich operacji po prostu się nie robi. Trzeba by wywieźć za granicę. Sam wiesz, jakie to pieniądze… No nic, jeszcze rok, dwa, i coś się zbierze…
– Tfu! – Gusiew otworzył drzwi samochodu, usiadł i wyjął kluczyki. Namacawszy pod siedzeniem otwór zamka, pogrzebał przy nim przez chwilę i otworzył skrytkę. Wyjął z niej pokiereszowanego „makarowa” i obejrzał broń z nieukrywanym niezadowoleniem.
– Nie mogę bez broni – stwierdził głosem winnego, podając kluczyki Korniejewowi. – Czuję się jak nagi.
– Jesteś tak samo stuknięty, jak wszyscy – prychnął Korniejew, uruchamiając silnik.
– Nie da się ukryć. – Gusiew grzebał pod kurtką, usiłując wetknąć gdzieś pistolet. W plastykowym łożu igielnika niezbyt wielki „makar” tonął, w kaburze „beretty” się nie mieścił i Gusiew w końcu wetknął go zwyczajnie za pas.
Korniejew dawno nie prowadził żadnego wozu i wybrał nie najlepszą trasę na Łubiankę – przez bulwary. Kiedy wyjeżdżając spod łuku mostu Wielkiego Kamiennego skręcił w lewo, Gusiew drgnął, ale było już za późno. Przed nimi mignął lizak i w poprzek drogi stanął milicyjny „uszaczek”.
– W samą porę – stwierdził Gusiew i spojrzał na zegarek. – Gospodarz zaraz pojedzie do domu. No dobra, z dziesięć minut się spóźnimy…
Korniejew rozejrzał się – z boków już ich zachodzili tacy sami bezkompromisowi stróże prawa.
– Może włączymy koguta? – namyślał się głośno Korniejew. – Jakoś byśmy się przedarli.
– Po co? – Gusiew machnął ręką. – Ja nie mam dokąd się spieszyć, a ty też do końca dyżuru masz jeszcze półtorej godziny. Odpocznijmy.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Wreszcie Korniejew nie wytrzymał.
– Towarzyszu Gusiew, dlaczego strzelaliście do ministra? – zapytał udatnie naśladując władczy głos dyrektora. – Wzmocniony ładunek, pocisk o stalowym rdzeniu…
– Nasz przemysł wypuszcza ostatnio bardzo kiepskie szkła – odpowiedział Gusiew, strząsając za okno popiół z papierosa. – A popierdolonych ministrów nazbierało się jak psów. Zboczenie jakieś – rozpierać się na tylnym siedzeniu, kiedy wóz rwie drogą, jakby mu kto dupę przypalił…
– Pewnie się spieszył.
– Do żony i dziatek…
– Zjeść obiad w ściśle rodzinnym gronie!
– Właśnie tak!
– Pe, czyś ty kiedykolwiek zdradzał żonę?
Zdziwiony pytaniem Gusiew zmrużył oczy.
– Korniej – zapytał przenikliwym szeptem – co z tobą? Przecież trzeciego dnia niewiele brakowało, a byś mnie na pojedynek wyzwał?
– A jak przeproszę?
– Dawaj. Kajaj się.
– Przepraszam, wybacz, ale nie miałem wtedy racji. Widzisz, Pe, ty przecież nigdy nie pełniłeś służby dyżurnej, prawda? A – między nami mówiąc – siedzącemu za pulpitem dyżurnemu nerwy zaczynają puszczać. I pod koniec zmiany robi się drażliwy jak niedźwiedź z cierniem w dupie. Ja wtedy zareagowałem nieco za ostro. – Hmm…
– No to zapomnijmy o tym incydencie, zgoda?
– Dobra, zapomnijmy… – i Gusiew, ze zwykłym sobie brakiem wychowania, wyrzucił niedopałek przez okno.
– Czemu śmiecisz? – natychmiast zareagował Korniejew.
– Bo lubię!
– Przecież jesteś brakarzem!
– To cały ty, Kornieju. Bestialsko praworządny. Wieziesz kolegę na egzekucję i pilnujesz, żeby niedopałków za okno nie wyrzucał. A jak mnie tam w tej Komendzie Głównej rozstrzelają? Czy nie będziecie, Korniejew, odczuwali nieznośnego bólu na myśl o tym, że nawet w ostatniej godzinie życia starego towarzysza broni nie umieliście powstrzymać się od uwag i złośliwostek pod jego adresem?
– Pięknie – uśmiechnął się Korniejew. – Książki powinieneś pisać. O jasnej drodze i bezchmurnej przyszłości przed nami.
– Dawno nie czytałem niczego współczesnego. Naprawdę takie gówno?
– Nie, dlaczego… Choć czasami łapię się na tym, że z radością bym poczytał jakiś kryminał w rodzaju Marininy. Ale skąd teraz wziąć coś takiego?
– Ależ ona pierdoły pisała! – nie wytrzymał Gusiew. – Pamiętam, miała tylko jedną normalną książkę – „Stylistę”, a i tam co chwila przechodziła w niej z górnolotnej mowy na język protokołu milicyjnego.
– Pierdoły nie pierdoły, ale na willę we Włoszech forsy jej wystarczyło.
Gusiew nie bardzo pojmował taką logikę, ale postanowił nie rozwijać tematu. Odsunął fotel do tyłu i ponownie zapalił. Korniejew podsunął mu dziewiczo czystą popielniczkę.
– A czemu ty się moją żoną zainteresowałeś? – przypomniał sobie Gusiew.
– Tak ogólnie. Ciekaw jestem. Coś się w moim życiu załamało, pojmujesz? Nie, żebym swoją kochać przestał, nie. Ale wszystko jakieś takie bezbarwne się porobiło, codzienne. A jak sobie dziubniesz coś szybko na boku – lecisz do domu jak na skrzydłach… I tak się zastanawiam – tylko u mnie tak, czy to normalne?
– Mówią, że normalne.
– Dawno po rozwodzie jesteś?
– Sześć, albo siedem lat – stwierdził Gusiew obojętnie i sam się zdziwił, jak łatwo mu mówić o czymś, co jeszcze tak niedawno darło mu duszę. – Nie, swojej oczywiście nie zdradzałem. Jakoś mi się to nie mieściło w głowie. Pobraliśmy się z wielkiej miłości.
– To czemu się rozwiedliście?
– Ona za bardzo pragnęła dziecka. A ja się przesadnie opierałem.
– Dlaczego?
– Bo jestem tchórzem – rzucił Gusiew. – Zwyczajnie… jestem tchórzem i tyle.