Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O właśnie – stwierdził Gusiew. Zabezpieczywszy pistolety wetknął je w kabury, zapalił i zaciągnął się z rozkoszą.

Przez drzwi wpadli do magazynku członkowie załogi „karawanu”, trzech mordziastych byczków, przebranych za sanitariuszy pogotowia. Za ich plecami stanął Waluszek.

Z drugiej strony holu rozległ się dzwonek zjeżdżającej windy. Gusiew pomyślał, że to pewnie Marina. Nie pozazdrościłby nikomu będącemu na jej miejscu, ale dziewczyna dziś i tak się napatrzyła na różne paskudztwa. Nie należało się więc spodziewać, że przestraszy ją widok bałaganu w holu.

– Gdzie klient? – zapytali rzeczowo Gusiewa „sanitariusze”.

– Tam. – Gusiew skinieniem dłoni wskazał cel i podszedłszy do stanowiska dowódcy zmiany siadł w fotelu, zakładając nogę na nogę. – A poszkodowana zaraz się zjawi.

– To niech się pospieszy.

– Loszka, bądź człowiekiem, skocz i przywieź ją. A-a… oto i ona.

Gusiew wyjął transiver i wezwał Centralny.

– Gusiew – zgłosił się. – Klient usiłował uciec, obezwładniłem drania, a teraz ładujemy go do karetki.

– Nie „ładujemy go” a „ładują go” – poprawili „sanitariusze”. Dwaj z nich, posapując przepychali nosze z Jurinem przez wąski korytarz, trzeci ze stetoskopem udawał „lekarza”.

– Ochrona została sprowokowana przez klienta i stawiła opór. Mamy trzy niezaplanowane unieruchomienia. Natychmiast przyślijcie tu grupę wsparcia, osłonę milicyjną i obowiązkowo przesłuchującego – im szybciej, tym lepiej. Będzie miał zajęcie. Zostanę na miejscu i poczekam na wszystkich. Tylko się pospieszcie, dobrze? To wszystko, bez odbioru.

U drzwi wyjściowych pojawiła się poszkodowana, przyciskająca do policzka chusteczkę.

– Ostro było – stwierdziła Marina, spojrzawszy na leżących ochroniarzy.

– No, dziewczyno, co z wami? – podskoczył do niej „lekarz”. – Ta-ak, zobaczmy, co my tu mamy… No, nic strasznego. Chodźmy, chodźmy…

– Powodzenia – rzucił Gusiew za Mariną.

– Na razie – westchnęła. – Dziękuję.

Waluszek podszedł do leżącego bez ruchu szefa zmiany, pochylił się i ostrożnie przesunął bezpiecznik spoczywającego na podłodze karabinu.

– Sprawnie ich załatwiłeś – przyznał. – Tylko następnym razem nie chroń mnie tak, dobrze?

– Klient cię zasłonił – burknął Gusiew.

Waluszek spojrzał na dziurkę w suficie i już się nie odezwał.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Śmierć Vlada stała się powodem do ożywionej dyskusji wśród jego współczesnych – dokąd też trafiła jego dusza: do nieba, czy wprost do piekła? Zwolennicy obu poglądów przytaczali swoje argumenty, ale z czasem wypracowano trzeci wariant, który legł u podstaw legendy.

„Grupa wsparcia” pojawiła się po kwadransie – niemal dziesięciu brakarzy z oficerem dochodzeniowym ASB. Ten wyglądał jak maniakalny morderca – coś pośredniego pomiędzy zombie, a wampirem z taniego dreszczowca. Przydzielony do grupy milicjant coś mu opowiadał, a zombie śmiał się zaraźliwie i klaskał w dłonie.

– Pe, słyszałeś ten kawał? – zapytał wstającego na powitanie Gusiewa. – Pytają chłopaka: „Czemu masz zakrwawione ucho?”. „Chciałem popełnić samobójstwo – powiada zagadnięty – i ucho sobie rozwaliłem. Chybiłem, znaczy”. „Jak to możliwe? – pytają dalej. – Sam sobie w głowę strzelałeś i chybiłeś?” „A spróbujcie no trafić w takich warunkach! – odpowiada niedoszły samobójca. – Strasznie mi się ręce trzęsły ze zdenerwowania!”.

Gusiew parsknął z aprobatą:

– Już chyba gdzieś to słyszałem. Witajcie, panowie.

– Ależ tu narozrabiałeś! – stwierdził kapitan milicjant, oglądając pole walki.

– A co, zazdrość bierze? – spytał Gusiew mrużąc przebiegle oczy.

– Myślałby kto! Trzej z kopytami, a ty strzelałeś pierwszy, rozumie się…

– No to popatrz tam. – Gusiew wskazał palcem w górę.

Milicjant podniósł wzrok, zobaczył otwór po kuli i popadł w głębokie zamyślenie.

Leżący na ziemi pierwszy z ochroniarzy zaczął straszliwie jęczeć – wstrzyknęli mu antidotum. Waluszek odwrócił wzrok – niedawno sam poczuł na własnej skórze, jak straszliwie skręca człowieka, któremu sztucznie przerywa się działanie preparatu obezwładniającego.

– Odsuńmy się – poradził dochodzeniowy, zerknąwszy na cierpiącego. – Różnie bywa – potem butów doczyścić nie można, przez tydzień będą śmierdziały. No, Pe, melduj jak było. Słuchamy.

Gusiew rozpoczął opowiadanie – mówił zwięźle, ale niczego nie pominął. Waluszek odnotował w pamięci, że jego przewodnik przede wszystkim wyjaśnił, że członkowie ochrony niczemu nie są winni, ponieważ nie wiedzieli, z kim mają honor. W tym dziwnym człowieku było coś ze średniowiecznego rycerza. Być może pojmował sprawiedliwość i porządek w nieco uproszczony sposób, ale nie można mu było odmówić elementarnej uczciwości.

Tymczasem grupa wsparcia się rozdzieliła – dwaj brakarze zostali przy drzwiach, dwaj inni zablokowali wiodące na górę schody, a pięciu wpakowało się do windy i pojechali w górę, jak stwierdził jeden z nich, „zamknąć piętra”. Milicjant i dochodzeniowy notowali coś zawzięcie. Wracający do przytomności dowódca ochroniarzy odczołgał się pod swoje biurko, skąd zaraz doleciały odgłosy gwałtownych torsji. Pozostali dwaj leżeli martwym bykiem i tylko charczeli. Nimi akurat nikt się nie przejmował – nie było sposobu, żeby pomóc biedakom, ale też absolutnie nie przedstawiali sobą żadnej groźby.

„Dobrze, że mnie się na torsje nie zebrało – pomyślał Waluszek. – Nie, Gusiew, ja ci tego numeru ze strzelaniem we mnie nie daruję. Ale teraz chyba rozumiem, w jakim celu to zrobiłeś. Przede wszystkim chciałeś, żebym się w przyszłości nie znęcał nad ludźmi, siejąc igiełkami w lewo i w prawo. Ciekawe, czy każdemu nowicjuszowi w Agencji urządzają taki chrzest bojowy?”

Na pulpicie coś brzęknęło.

– Ej, młody! – zawołali pilnujący drzwi. – Zobacz no, kogo tam diabli nadali?

Waluszek nie wszedł za pulpit – wolał nie ryzykować wdepnięcia w wymiociny, albo potknięcia się o drgające kurczowo ciało szefa zmiany. Oparł się o biurko z boku. System był standardowy, lekcje na kursie przygotowawczym jeszcze pamiętał, więc zaraz spostrzegł odpowiednie guziki i jednocześnie przyjrzał się interesantowi.

– Nic szczególnego – stwierdził. – Facet jakich tysiące.

– A rurę? A której ręce trzyma rurę? – zapytał z przestrachem jeden z brakarzy, wsuwając dłoń za pazuchę. Zagrane to było tak naturalnie, że Waluszek dopiero po chwili się zorientował, iż koledzy drą sobie z niego łacha.

– Na prawym ramieniu ma miotacz rakiet – odciął się i nacisnął guzik. – Uważajcie!

– Co, pospaliście się tam?! – warknęło z głośnika. – Otwierać mi tu zaraz!

Dochodzeniowy z radosnym uśmiechem odwrócił się i dał znak Waluszkowi, żeby otworzyć. Stojący przy drzwiach też machnęli rękoma. Waluszek posłusznie odblokował zamek. Gość zatrzymał się na progu, obrzucił wszystko okiem gospodarza – i zbladł jak chusta.

– Witajcie! – odezwali się radośnie chłopcy spod drzwi. – Agencja Społecznego Bezpieczeństwa. Bądźcie uprzejmi okazać dokumenty tożsamości.

– Jestem przewodniczącym rady akcjonariuszy – przedstawił się niechętnie przybyły.

– Wspaniale! – ucieszył się dochodzeniowy. – Gdzieście się podziewali? Prosimy do nas!

Przybyły przestał bieleć na twarzy – przeciwnie, jego oblicze zaczął zalewać rumieniec.

– To może my pójdziemy pisać raport? – zapytał Gusiew dochodzeniowego.

– Bardzo proszę. Ej, młodzieńcze! Przeszliście chrzest bojowy!

– Dziękuję – wymamrotał Waluszek.

– Żyj! – w odpowiedzi padło tradycyjne pozdrowienie brakarzy.

Szybko wrócili do biura, przy czym Gusiew przez całą drogę milczał. Zapytany przez Waluszka o to, czy nie jest przypadkiem tak, że raporty należy pisać po zakończeniu służby, udzielił dość zagadkowej odpowiedzi i ponownie popadł w milczenie.

– Następną przygodę wyznaczono nam na północ – stwierdził. – A na razie wystarczy. Co za dużo, to niezdrowo, a ja jestem już przetrenowany, jasne?

24
{"b":"102786","o":1}