Mimo wszystko nie jest to prawda. To tylko bardzo zręczna imitacja prawdy. Rzeczywista prawda moskiewskich ulic, zaułków i mieszkań była znacznie gorsza.
Zaryzykuję też stwierdzenie, że autor doskonale ją znał. Dlatego skrył się za rogiem, wstydliwie ukrywając przed nami swoją twarz. Lepiej byłoby, gdyby ją nam uczciwie pokazał. Brak autorskiej pozycji i komentarza, jest największą wadą tej książki, która zamierza się na problem, ale nie zadaje ciosu.
Modny niegdyś chwyt literacki – odsunąć się na bok i zostawić czytelnika sam na sam z tekstem – w tym konkretnym wypadku błędnie został wybrany przez autora i nie wytrzymuje krytyki. Czasy tak zwanej Wybrakówki są zbyt bolesnym okresem w historii naszego kraju, żeby autor mógł kryć się w cieniu. Nie zagoiły się jeszcze rany i nie wszyscy przestępcy trafili tam, gdzie ich miejsce. Odpoczywający w bananowych republikach wodzowie „styczniowego puczu” i członkowie Rządu Zaufania Narodowego wciąż jeszcze udzielają obszernych wywiadów we wrogich naszej ojczyźnie wydawnictwach i mediach. Do tej pory nie wypracowano stosunku do „młodziaków” – pełnomocników ASB z drugiego naboru, którzy zwykle nie zdążyli się jeszcze zhańbić w dostatecznym stopniu, i dlatego ich głównym zadaniem okazała się neutralizacja starszych kolegów. Czy nie wydaje się wam, że akurat w takim czasie podobne „Wybrakówce”, bezosobowe i umyślnie „obiektywne” publikacje są co najmniej nie na miejscu?
Dziesięciolecie Wybrakówki, w którym wedle niektórych źródeł bestialsko wymordowano do dziesięciu milionów Rosjan (włączając w to pozbawiane życia noworodki z wadami rozwoju i nie licząc przerywanych wbrew woli przyszłych matek ciąż, których statystyki nie obejmują), boleśnie ugodziło nie tylko w naszą ojczyznę, ale przetoczyło się echem po całym świecie. Wynieśliśmy z tego koszmaru tylko jedno – świadomość, że gwałt i przemoc jako metody leczenia społeczeństwa są absolutnie nieproduktywne. Bardzo to oryginalna i nowa myśl, nieprawdaż? Chciałoby się zadać pytanie: czyżby przed oczami kremlowskich zbrodniarzy ani razu nie stanęły obrazy historycznych analogii? Okazuje się, że nie. Jedyną pozytywną stroną tej książki jest potwierdzenie tezy, że Rosją – jak zawsze – kierowali maniakalni, pozbawieni wszelkich skrupułów miłośnicy władzy rekrutujący się z kompletnych nieuków i tępaków. W rzeczywistości potwierdzanie tego jest zbędne, ponieważ fakt ten jest doskonale znany każdemu myślącemu i jako tako wykształconemu człowiekowi.
W ramki doświadczeń historycznych znakomicie się wpisuje też fakt, że twórcy paranoidalnego „neospartańskiego” modelu społeczeństwa w sumie skierowali własne psy łańcuchowe jedne przeciwko drugim, poprzegryzali sobie gardła i stracili władzę. Sama zaś Rosja – nieugięta, niezwyciężona i nie poddająca się jakimkolwiek nakazom rozumu (we wszystkich znaczeniach tych słów) – przetrwała. Najogólniej rzecz biorąc znów wróciliśmy do pewnego punktu w naszej historii, doskonale opisywanego przez bardzo pojemne słowo „rozruch”, od którego – chwała Bogu! – zaczyna się marsz ku lepszemu. I jeżeli ktoś potrafi się zmusić do tego, żeby zapomnieć o milionach niewinnie pomordowanych, to może mu się wydać, że w naszym kraju nic się właściwie nie stało. Dziesięć lat przeminęło z wiatrem – to wszystko. Wybrakówka – jeżeli rozpatrywać ją w oderwaniu od krwawych realiów, jak zwykły proces historyczny – nie osiągnęła celu, nie dala żadnych pozytywnych rezultatów i nie dokonała absolutnie niczego.
Z całkowitą pewnością można to samo powiedzieć o niniejszej publikacji.
Iwan Bolszakow
Naczelny redaktor broniącego praw człowieka
dziennika „Echa Moskwy”
Specjalnie dla OMEKS
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kroniki zaświadczają, że za jego rządów można było rzucić na ulicę złotą monetę i po tygodniu znaleźć ją nietkniętą w tym samym miejscu. Nikt nie ośmieliłby się nie tylko przywłaszczyć sobie cudzego złota, ale nawet go dotknąć. A wszystko to działo się w kraju, gdzie przed dwoma jeszcze laty złodziejów i włóczęgów było nie mniej, niż uczciwie pracujących mieszczan lub rolników! W jaki sposób dokonał takiej metamorfozy? Bardzo prosto – było to wynikiem planowego i systematycznego oczyszczania przezeń społeczeństwa z tak zwanych „elementów aspołecznych”.
Dzielnicowy Muraszkin leniwym krokiem przemierzał powierzony jego nadzorowi teren. Podwórka Drugiej Francuskiej zawsze były uważane za względnie spokojne miejsce, a teraz to już w ogóle można tu było zdechnąć z nudów. Szczególnie wtedy, kiedy do twoich obowiązków należy obrona porządku publicznego. Muraszkin grzecznie wymieniał pozdrowienia z siedzącymi na ławeczkach babuniami i uśmiechał się do dzieci, wesoło machających mu rączkami z wnętrz jaskrawych, miniaturowych miasteczek na placykach zabaw. W pewnej chwili los spojrzał nań przychylniejszym okiem – znany mu jegomość grzebał w silniku „Moskwicza” – ale okazało się, że usterka jest nieznaczna i nawet pogadać porządnie się o niej nie dało.
Pokryty zeschniętą oliwą pistolet, wiecznie milczący radiotelefon i skórzany mapnik z wyblakłymi blankietami protokołów wydawały mu się absolutnie niepotrzebnymi i mocno go irytowały. Otaczający go świat był sterylny, czysty i na pierwszy rzut oka absolutnie bezpieczny – wypucowany asfalt, równo poprzycinane klomby i spokojne twarze przechodniów. Muraszkin zajrzał do kilku sklepów, porozmawiał z ospałymi dla zwykłego okołopołudniowego braku klientów sprzedawczyniami i ostatecznie upadł na duchu. Usiadłszy na ławeczce przy skwerku zapalił papierosa i nie bez smutku stwierdził, że znów nie ma absolutnie nic do roboty.
Inny na jego miejscu cieszyłby się, ale dzielnicowy Muraszkin był, na swoje nieszczęście, człowiekiem obowiązkowym. Już w dzieciństwie doszedł do wniosku, że dobro musi mieć mocne pięści, i jeżeli opowiadasz się po stronie dobra, a przeciwko wszelkiemu złu – trzeba coś robić. Ponieważ nie posiadał żadnych szczególnych zdolności, pociąg do naprawiania świata zrealizował w najbardziej prosty z możliwych sposobów – po odbyciu służby wojskowej wstąpił do milicji. I zaledwie poczuł się na swoim miejscu, kiedy w całym kraju nastąpiły gwałtowne zmiany. Podczas pierwszych dni okazało się, że nowa władza swoim słynnym „Zarządzeniem nr 102” wylała na ulice falę przemocy. Fala jednak szybko spłynęła porywając ze sobą niemal wszystkich tych, którzy przeszkadzali i uniemożliwiali spokojne życie pozostałym obywatelom, uczciwie płacącym podatki. A w ich liczbie i dzielnicowemu Muraszkinowi.
Trzeba tym przeklętym brakarzom oddać to, co im się należy – przeczesali miasto bardzo drobnym grzebieniem.
Z tych, których wybrakowali, nie wrócił ani jeden osobnik. Brakarze nie bez powodu nazywali swoje ciężarówki „karawanami”. Nieważne, czy cię zabrano z brudnego mieszkania komunalnego (a przecież znikły te „komunałki” w ciągu roku!), czy z rozkosznego apartamentu na szczycie luksusowego wieżowca – o, stoją tu na bulwarze – wyrodek znikał, zwalniając miejsce dla normalnego, uczciwego, porządnego człowieka.
I jakkolwiek nieprzyjemne byłoby przyznanie, że tuż pod twoim nosem operuje siła, której nie krępuje prawo, skuwające same siebie żelaznymi okowami – Muraszkin nie wściekał się na brakarzy. Rozumiał, że są to działania przejściowe. W „Zarządzeniu 102” tak zresztą napisano, czarno na białym. Jeszcze dwa, góra trzy lata… Dlatego Muraszkinowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby zaciągnąć się do ASB. Jego obecna bezczynność dostatecznie wyraźnie mu mówiła, czym jest wykluczenie poza nawias życia społecznego. A przecież to właśnie czeka każdego z tych, którzy teraz, zamiast Muraszkina, narażają się na bandyckie kule. Co prawda, jacy tam teraz są bandyci… Wszystkich pozabijali. A tych, których nie zabili, zesłali na dożywotnią katorgę. Zupełnie zresztą słusznie. Pohulaliście, chłopaki, na nasz rachunek, to teraz popracujcie dla wspólnego dobra…