Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Bez przesłuchań psychotropowych, wykluczających z definicji przemoc i okrucieństwo, ASB przekształciłoby się w jeszcze jedną brudną organizację typu haitańskich Totons-Macoutes, albo rodzimego NKWD. Jednym z kluczowych punktów legendarnego już „Memorandum Ptaszkina” była poprawka do kodeksu karnego, dopuszczająca zeznanie przeciwko sobie samemu jako dowód winy. Przy czym pod uwagę brano wyłącznie zeznania złożone pod wpływem środków psychotropowych, przetestowanych i zatwierdzonych przez Ministerstwo Zdrowia.

Rozległ się trzask i kolnęło go w nogę. Gusiew spojrzał zdrowym okiem i zobaczył, że rozpruto mu nogawkę spodni. Zaraz potem z mroku wyłonił się i przysiadł w kucki, uśmiechając się krwiożerczo, pierwszy z oprawców. W jednej ręce trzymał szklankę, z której coś popijał, w drugiej – końcówkę kabla elektrycznego z dwoma pozbawionymi izolacji przewodami.

Gusiew nabrał powietrza w płuca i splunął sążniście krwią, ozdabiając twarz oprawcy tak, że sporą jej część pokryła lepka, czerwona mieszanka. Zaskoczony tym strzelistym aktem oprawca zwalił się na plecy, oblał wodą ze szklanki i niewiele brakło, a opuściłby przewód na siebie. Gusiew zachichotał z satysfakcją.

Znów dali mu po mordzie – tym razem bili zaciekle, klnąc i posapując. Powinien był pozwolić, żeby głowa opadła na ramię, neutralizując skutki uderzenia, ale przed kilkoma minutami coś mu nieprzyjemnie trzasnęło w karku i bał się przesunięcia kręgów szyjnych. I tak już dość się kiedyś nacierpiał, gdy zatrzymywany przezeń rozrabiaka Kumar usiłował skręcić mu kark. Od tamtej pory nie próbował nigdy brać klienta bez uprzedniego obezwładnienia i unieruchomienia – po prostu się bał. Co prawda w zupełnie nieszkodliwego rozpustnika Jurina niezręcznie było od razu strzelać. Ale jak się okazało, pociągnęło to za sobą kłopoty.

„Zdjęli mnie pewnie w samochodzie. Zdążyłem włączyć sygnał? Powinienem, to w końcu sprawa odruchu. Zauważyli, czy nie? – zastanawiał się, usiłując odpędzić myśli o tym, jakie są kolejne kroki w standardowej procedurze przesłuchań.

– Kto mnie pojmał? Na pewno nie bandyci. Kontrwywiad? Ochrona jakiegoś drania z rządu? Niewykluczone. Tak czy owak, wiedzą o radiopelengacji. Jak zneutralizować automatyczny sygnał namiernika? Ja bym wsadził do „dwudziestki siódemki” człowieka z nadajnikiem zakłóceń radioelektronicznych i wyprowadziłbym wóz, gdzie diabeł mówi dobranoc. Więc jak długo mam się trzymać? Pamiętam – kiedy sołncewiakom [23] odbiło i porwali Baranowa… Cholera, co mi się popieprzyło? To był Owczynnikow o ksywie Biała Owieczka. Bohater, który przypadkowo stał się świadkiem napadu na bank i sam jeden ruszył na sześciu. Tylko, że on świadomie podjął ryzyko, wiedział, na co się porywa. Nienormalny. Więc zanim Owieczkę – a raczej to, co z niego zostało – znaleziono, minęło półtorej godziny. A co ze mnie zostanie za półtorej godziny? A za dwie i pół?”.

– Co chcesz osiągnąć? – prawie łagodnie zapytał niewidzialny z mroku.

– A ty? – wycharczał Gusiew.

– Ja chcę tylko zadać ci kilka pytań. I chcę, żebyś nie udawał durnia, ale szczerze na nie odpowiedział. Słowo honoru, wcale nie jest mi przyjemnie patrzeć, jak cię kaleczą, ale sam mnie do tego zmuszasz. I nie rozumiem – po co?

– A ja nie rozumiem, po co mnie kaleczycie, skoro jest pentotal sodu. Jeden zastrzyk i wszystko, co mam we łbie, należy do ciebie.

– Za długo trzeba czekać, aż zadziała. Liczyliśmy na współpracę. Przyznam, że się nie spodziewałem, iż jesteś taki głupi.

– Jestem bardzo głupi – stwierdził Gusiew. – Kretyn i tyle.

– Czyli zmuszasz mnie do zastosowania poważnych środków. Uwierz, jest mi bardzo przykro.

– A mnie? – Gusiew ułożył wargi do splunięcia, ale szybko się zorientował, że niewidzialny stoi poza granicami „strefy rażenia”. Zamiast tego charknął pod nogi. Krwawej śliny miał w ustach tyle, że spluwając mógłby zawstydzić starego złośliwego wielbłąda.

I jak przedtem – nie bał się. Czuł tylko wstyd, poniżenie i obrzydzenie do całej sytuacji. Z niewiadomych przyczyn wcale mu się nie uśmiechało powitać w takim stanie tych, co przyjdą mu w sukurs.

O ile oczywiście przyjdą.

A jak nie… „Oczywiście, jak każdy, i ja mam swoje granice wytrzymałości. I już niedługo do nich dotrzemy. Ciekawe, czy wreszcie stanę się rozmowny, czy popadnę w szaleństwo. I tak mi już solidnie odbiło. Patrzcie go, jaki uparty! Ale w rzeczy samej – co oni mogą mi tak naprawdę zrobić? Gębę mi pokancerują – ale to nie moja gęba i wcale jej nie lubiłem. Zęby mi powybijają – i tak połowa to implanty po tamtej katastrofie. A tak naprawdę pokaleczyć mnie chyba im zabroniono. I w tym wasza słabość, skurwiele! Komuś jestem potrzebny żywy. Ciekawe tylko, czemu mnie nie wzięli z domu, kiedy spałem. No, powiedzmy zamek niełatwo otworzyć, a sygnalizacja ściągnęłaby mentów z najbliższego posterunku. Ale ci potrafią chyba gadać z milicją – pewnie łatwiej im to idzie, niż psu w kucki. Więc na co czekali? Niech to jasna cholera, zupełnie nie pamiętam, gdzie i kiedy mnie zdjęli”.

Na obnażone biodro wylano mu jakąś ciecz. Gusiew pochylił głowę i zobaczył krople wody, oraz te same co niedawno obnażone przewody. I zdążył się tylko wewnętrznie spiąć.

Było tak, jakby mu kto w duszę ognia nalał. Znów chrupnęło mu w karku. Wygiął się w jakiś nieprawdopodobny, niemożliwy sposób, niczego już nie czując i nie pojmując. Cisnęło go w taką przepaść, z której niełatwo się wydostać nawet po przejściu bólu.

Ból był prawdziwy. Aż za bardzo.

Tak prawdziwy, że nie zakrzyczał. Spodziewał się po sobie każdej reakcji, ale to, co nastąpiło, napełniło go przerażeniem.

Gusiew parsknął dzikim, niepowstrzymanym chichotem.

Przewody już odpadły od jego ciała, a Gusiew wciąż jeszcze miotał się razem z krzesłem, rzucał głową i rżał, bryzgając krwawą śliną. Potem zaczął łapać oddech.

A potem załzawionymi, wytrzeszczonymi oczami wpatrzył się w kierunku światła, które już nie oślepiało, bo prawie i tak niczego już nie widział, i wycharczał:

– Niezłe… to było!

– Chcesz jeszcze? – zapytał niewidzialny.

– A pewnie! – ryknął Gusiew. – Pewnie, że chcę! Ale czemu dwieście dwadzieścia?! Dawaj trzysta osiemdziesiąt!!!

Ponownie go przypieczono i wtedy się zesrał.

Przewrót, który później nazwano „Drugim puczem październikowym”, zaczął się o piątej wieczorem w sobotę. Pora nie była dobrana najlepiej pod kątem przeprowadzania większych operacji w całym mieście, ale puczyści mieli swoje bardzo konkretne powody. Godzina siedemnasta – to pora zmiany dyżurów w ASB, kiedy w oddziałach gromadzi się największa liczba brakarzy, można ich więc brać hurtowo. I to bez wysiłku – ludzie ze zmiany dziennej są już zmęczeni, a ci z nocnej jeszcze się nie rozkręcili.

Takiego układu nie spodziewał się nawet Gusiew ze swoim przechwalonym wyczuciem zagrożenia. W ogóle zresztą nie spodziewał się prawdziwego przewrotu pałacowego. Wydawało mu się, że „złych” pełnomocników zastąpi się „dobrymi”, i będzie po zawodach. Przyjdą z bronią, każą się położyć na podłodze. W głowie mu się nie mieściło, jak strasznym szkaradzieństwem stała się Wybrakówka w skali całego Związku i jak dobrze będzie zademonstrować siłę całemu krajowi, robiąc pogrom w siedliskach wszelkiego zła – oddziałach.

Napastnicy działali wedle najlepszych tradycji Agencji – wyłaniając się jakby spod ziemi. Krzepcy, młodzi chłopcy, nabuzowani do szturmu budynków myślą o tym, że oczyszczają miejsce dla siebie samych, wpadali do biur, krzycząc od progu: „ASB! Jesteście aresztowani, oddajcie broń!”. Ku ich wielkiemu zdziwieniu odpowiedzią zwykle były kule, chwała Bogu nie przeciwpancerne, ale tak czy owak bolesne. Ale mimo to młodzi bez szczególnych przeszkód zajęli Wschodni, Południowo-Wschodni, Północno-Zachodni i Północno-Wschodni oddziały, zabijając niemal wszystkich weteranów. Na zachodzie napastnikom poszło gorzej – wracająca z trasy trójka spostrzegła podejrzane autobusy i wszczęła ogólny alarm. Ale górę wzięła przewaga liczebna – oddział utrzymywał pozycje najwyżej przez dziesięć minut.

вернуться

[23]Sołncewo pod Moskwą jest odpowiednikiem Pruszkowa pod Warszawą.

65
{"b":"102786","o":1}