Południowy Zachód wyszedł na ulicę w pełnym składzie, zostawiając na dziedzińcu stos broni. Tych, co się poddali, wpakowano do autobusów, którymi zajechali szturmowcy i gdzieś ich wywieziono. Chłopaków z Południowo-Wschodniego, którzy siedzieli w osobnym budynku, otoczonym rozległym placem zapewniającym bardzo dobre pole ostrzału, trzeba było wykurzać z miejsca całe pół godziny, ale i z tego oddziału nikt nie ocalał.
I tylko w Centralnym napastnicy nadziali się na przykrą niespodziankę. W oknach paliły się światła, dziedziniec pełen był samochodów – wszystko wskazywało na to, że klientela w pełnym składzie jest na miejscu. Ale biura wewnętrzne było kompletnie puste. Tylko w westybulu siedziało kilku ludzi patrzących na ekran telewizora, na którym lektor czytał odezwę do narodu.
– Dyżurny oddziału starszy pełnomocnik Korniejew – rzucił przez ramię jeden z siedzących, zwracając się do pobrzękującej bronią gromady napastników. – Nie hałasujcie tak, chłopaczki, za cholerę nie słyszę, co ten typ pieprzy…
Jak wiadomo, prezydenckie pałace i inne twierdze będące siedzibą władz atakowane są tylko w dwóch wypadkach – albo na czołgach zjawia się cała armia, której znudziło się bezproduktywne siedzenie w koszarach, albo taranuje bramę samochód jakiegoś stukniętego terrorysty z pełnym trotylu bagażnikiem. Wszyscy pozostali buntownicy nie wiedzieć czemu uważają, że te obiekty zbyt dobrze są chronione, i dlatego w pierwszej kolejności zajmują banki, stacje radiowe i telewizyjne, oraz główne węzły systemu energetycznego, które ochraniane się nieporównanie gorzej.
Podobne mniemanie żywią i osobnicy odpowiedzialni bezpośrednio za bezpieczeństwo kraju. Tradycyjnie więc ich wysiłki skierowane są głównie na wyławianie terrorystów i odkrywanie wewnętrznych spisków w resortach siłowych. Bezpośredniej obronie budynków rządowych uwagi udziela się znacznie mniej – po prostu systemy ochrony w ich wypadku uważa się za opracowane tak dobrze, że w zasadzie nie da się niczego poprawić i ulepszyć. W zasadzie.
Tymczasem tak naprawdę garnizon dowolnej twierdzy podświadomie uważa się za przyparty do ściany. W przypadku napaści z zewnątrz załoga garnizonu nie ma dokąd się cofać – może co najwyżej ustępować w głąb. Owszem, atakujących zwykle ginie trzech, albo i pięciu na jednego obrońcę. Ale jeżeli napastnikami są prawdziwi zawodowcy, sytuacja całkowicie się zmienia. Zdumiewające jest to, że w głowie żadnego oficjela nie odezwał się dzwonek ostrzegawczy nawet po tym, jak legendarna „Alfa” bez wysiłku rozpruła niedostępny jakoby pałac Idi Amina.
W Centralnym oddziale ASB miasta Moskwy specjalistów od operacji szturmowych oczywiście nie było. Większość pełnomocników miała co prawda niemałe doświadczenie bojowe, ale wojowali dość dawno i od tamtej pory zdążyli poobrastać tłuszczykiem – w sensie dosłownym i przenośnym. Oddział bezpieczeństwa wewnętrznego ASB miał dokładne dane o każdym z tych ludzi i niedługo przed puczem przekazał na górę odpowiednią prognozę. W raporcie nie było ani słowa o tym, że jak się niektórych pracowników dobrze przyciśnie, to mogą zareagować nie gorzej od ućpanych nalewką na muchomorach wikingów. Tym bardziej nikt nie wziął pod uwagę znanego skądinąd faktu, że w krytycznej sytuacji, kiedy trzeba się rzucać na ziejące ogniem otwory strzelnicze bunkrów, psychole i nawiedzeni mogą się okazać nie gorsi od doskonale wyszkolonych fachowców.
Nie spodziewał się też ekscesów jeden z przywódców spisku – aktualny dyrektor ASB, który osobiście zatwierdzał prace dotyczące wybrakowania swoich podkomendnych należących do „starej gwardii”. Długotrwały zaplanowany nacisk na psychikę, realizowany podczas całego minionego roku, powinien był przygotować starych brakarzy do tego, żeby zawczasu pogodzili się ze smutnym losem emerytów i odpowiednio załamać ich morale. Pełnomocnicy nie powinni się byli spodziewać, że wszyscy zostaną skoszeni siłą – tych zaś, co przeżyją, oskarży się o masowy terror i udział w genocydzie narodu rosyjskiego.
Dyrektor po prostu nie wiedział, co znaczy osobiście brakować współpracowników i jakie myśli plączą się po czymś takim po głowie.
Puczyści nie przewidzieli więc tego, że stu pięćdziesięciu niemłodych już, palących i sporo pijących ludzi może zaatakować Kreml. Po prostu jakoś się to nie mieściło w ich schematach myślenia i w planie zagarnięcia władzy.
Członkowie gabinetu tymczasowego zebrali się w opustoszałym z powodu wolnych dni kremlowskim „Pierwszym Korpusie” i nieco zdenerwowani, ale bardzo z siebie zadowoleni, uważnie wsłuchiwali się w przenikliwy i przekonujący głos lektora, który wyliczywszy już straszliwe zbrodnie starej władzy czytał teraz imienny skład nowego rządu, który wyrwie Związek ze skrwawionych łap łajdaków, łapowników, sadystów i zdrajców.
Wszystko szło jak po maśle.
I rzeczywiście – w mieście ruch został zamknięty, milicja była na posterunkach, armia gotowa stłumić wszelkie rozruchy, służby specjalne mają na wszystko baczenie, a Agencja ulega „samooczyszczeniu”. Wedle meldunków z prowincji i guberni skład ASB został już tam kompletnie wymieniony, regionalni przywódcy gotowi byli do złożenia przysięgi na wierność – sami mieli już dość nieustannie wiszącego im nad głowami miecza Damoklesa – a pracownicze kolektywy jeden za drugim siały wiernopoddańcze telegramy. Cóż jeszcze mogłoby się zdarzyć?
Dopiero, kiedy ochrona ze strachem zameldowała, że przez Borowicką Bramę wdzierają się jacyś wariaci, dyrektor raczył sobie przypomnieć, że siedziba Centralnego jest w odległości mniejszej niż kilometr i bez najmniejszego trudu można z niej dojść do Kremla piechotą, nie zwracając niczyjej uwagi.
Co też zostało zrobione. Kiedy do Centralnego dotarł alarmowy sygnał Gusiewa, a Waluszek rwącym się ze zdenerwowania głosem zameldował przez transiver, że jego przewodnika zwinęli z ulicy jacyś ludzie, chyba ze służb specjalnych, szefowi puściły nerwy. Doszedł do wniosku, że to już – zaczęła się przewidywana przez niego i Gusiewa rozpierducha. Dlatego Centralny – choć nikt wtedy jeszcze tam niczego nie wiedział – wyprzedził puczystów o pół godziny. Za Waluszkiem, który ostrożnie siadł porywaczom na ogonie, wysłano grupę Daniłowa. Na miejscu zostawiono Korniłowa i dziesięciu ludzi z zadaniem robienia, jak największego szumu i zamieszania”, żeby zająć czymś trzech obserwatorów, których spostrzeżono jeszcze rankiem. A pozostali członkowie oddziału ochoczo kopnęli się do piwnic i dawno przebadanymi przez Gusiewa kanałami sieci ciepłowniczej przeczołgali się aż do Kropotkińskiej. Niewiele brakowało, a ten diabelski wysiłek wywlókłby duszę z kilku bardziej „rozleniwionych”. Potargani i bardzo brudni, ale za to wkurwieni na maksa asbecy chyłkiem wydostali się na górę przez wewnętrzne podwórka, otrząsnęli się, pozbierali, i niewielkimi grupkami ruszyli do boju. Pokonawszy zakręt wyskoczyli spod mostu Wielkiego Kamiennego, wdeptali w ziemię milicjantów „bramkarzy”, wysadzili dynamitem okutą brązem furtę [24], po czym znaleźli się wewnątrz głównej i najważniejszej twierdzy kraju, gdzie od czasu pamiętnego,Puczu styczniowego” zasiadali członkowie wszystkich najważniejszych struktur władzy.
Na taki numer nie była przygotowana ani potężna i doskonale uzbrojona służba ochrony, ani kremlowski pułk MSW. Ochrona była w większości w rozsypce, warując przy podmiejskich willach i daczach zaliczonych do wrogów narodu deputowanych do Rady Najwyższej i ministrów. Wojskowi zaś – choć owszem, bardzo się starali – nie zdołali zatrzymać rozwścieczonych asbeków. Milicja, która obsadziła posterunki peryferyjne, zamiast ich bronić, musiała je porzucić i puścić się w pogoń za napastnikami.
Najważniejszym czynnikiem okazało się niezdecydowanie tych, którzy murem powinni byli stanąć na drodze brakarzy, a teraz nie bardzo wiedzieli, kto rządzi i czy stawianie oporu jest rzeczą rozumną. Na przykład nowy komendant, który zjawił się, by przejąć sprawy od starego i jednocześnie go aresztować, przede wszystkim postawił na stole butelkę koniaku.