– To niech sami prowadzą odstrzał bezpańskich psów – zadudnił Myszkin. – O ile to prawda z tymi warunkami. Bo, szczerze mówiąc, zupełnie się rozzuchwalili i zaczęli rozpuszczać jęzory. Mnie Daniło wszystko opowiedział, możecie mi wierzyć.
Szef niemal spopielił Myszkina spojrzeniem.
– Żeby mi to było ostatni raz! – wycedził.
– Więcej nie będę – obiecał Myszkin wyzywającym tonem. W klasie rozległy się aprobujące śmieszki.
– A ty co, też w milicjantów kamieniami rzucasz? – zdziwił się szef. – Jeszcze obiecujesz wybrakowanie?
– Aaaa… absolutnie nie, towarzyszu naczelniku. Ja w sprawie, jakby to rzec, głosów z sali. Ale jeżeli jakiegoś mentp trzeba wybrakować – to z największą przyjemnością. Jak to się mówi, wobec prawa wszyscy są równi.
– Niektórzy są równiejsi – wtrącił Gusiew niezbyt głośno.
Wszystkie głowy jak jedna skierowały się w jego stronę.
– Robicie jakieś aluzje, Gusiew? – syknął naczelnik oddziału.
– Szefie, nie robię żadnych aluzji. Po prostu zwracam wszystkim uwagę na fakt, że ASB stoi w zasadzie ponad prawem. Ale z tego absolutnie nie wynika, że powinniśmy strzelać do bezpańskich psów. Tym się powinny zajmować organy sanitarno-epidemiologiczne. Co to, mają święto? W mieście już nie ma ani jednej dwunogiej świni? Wychodzi na to, że pozabijaliśmy już wszystkich łajdaków. To może ja pójdę do domu?
– Gusiew – odezwał się szef zwodniczo spokojnym głosem, co zwiastowało skory wybuch wściekłości. – Ty masz nie język, a wiatraczne śmigło. Ale to wcale nie znaczy, że jesteś najmądrzejszy. Może zajmiesz moje miejsce? Aaa, nie chcesz…
– Na miejsce każdego zabitego przez nas bezpańskiego psa ściągają do Moskwy trzy do pięciu psów spoza granic miasta – powiedział Gusiew. – Dzwoniłem wczoraj do mojego przyjaciela zoologa i wszystko mi bardzo dobrze wyjaśnił. Myślę, że i na górze o tym wiedzą. A w Komendzie Głównej wiedzą, że brakarze nie są przygotowani do strzelania do niewinnych zwierząt – to dla nich szok. A szczególnie – kiedy obok przechodzą nasi kochani, czyściutcy, nieskazitelni gliniarze i rzucają złośliwe komentarze.
– Milczeć! – warknął szef. – A po instruktażu – u mnie w gabinecie! Obaj! I ty, Kalinin, też!
– Ja tylko ziewnąłem! – żachnął się Kalinin.
– Milczeć! To rozkaz. Od tego dnia. Kto podniesie rękę na milicjanta – po wiek wieków do patrolowania. Do końca życia! Żadnych więcej operacji specjalnych i żadnych premii! Wszyscy. Rrrozejść się! Myszkin i Gusiew – do mnie!
– A ja? – zainteresował się Kalinin, ziewając demonstracyjnie.
– A ty marsz na trasę!
– Yes, sir!
– Co?!
– Wedle rozkazu, Wasza Dostojność!
– Won stąd! – ryknął szef. – Wszyscy precz! Biegiem! Łajdaki! Nieroby jedne! Wszystkich na przemiał! Do kopalni z bandziorami! Na Syberię las rąbać!
Brakarze całą grupą zerwali się z miejsc i kopnęli do drzwi.
– Nie wychodź! – szepnął Gusiew do Waluszka. – Posiedź w kącie i poczekaj na mnie. Zaraz wracam.
Waluszek kiwnął głową i znikł w chichoczącej przy drzwiach grupie. Wrzeszczącego szefa nikt się tu nie bał. Tu bano się przełożonych spokojnych i flegmatycznych, gotowych cię wybrakować.
W gabinecie szef przez kilka chwil sypał przekleństwami i tupał nogami, aż wreszcie zmęczony padł na krzesło, wytarł łysinę brudnawą chusteczką i nieoczekiwanie spokojnym głosem zapytał:
– Gusiew, co to znaczy?
– Co? – nie zrozumiał Gusiew.
– O psach.
– A… oczywiście. Miasto jest w stanie wyżywić tylko określoną liczbę psów. A nawet gdyby wyłożyć całe żarcie na śmietniki, to każde stado ma swój określony rejon. Znaczy, strefę mieszkalną. Dlatego liczba bezpańskich psów w Moskwie jest mniej więcej stała. Od czasu do czasu zdarza się, że stada robią się bardziej natarczywe i zbyt często pchają się ludziom w oczy. Zaczyna się wtedy odłów, żeby zwierzaki nie psuły wizerunku miasta. Ale wystarczy, że zastrzeli się jednego psa, a zaraz się uwalnia nisza ekologiczna, o zajęciu której marzy każdy z kilku osobników, czyhających poza granicami miasta. Osłabione utratą wojownika stado nie zdoła im się skutecznie przeciwstawić i w niszę wciska się co najmniej dwóch osobników… I tak dalej. Krótko mówiąc o wiele prościej jest wyłowić wszystkie suki i powstawiać im spirale. Na jakieś pięć lat pozbywamy się problemu.
– Spirale?!
– No, nie wiem, jak to się robi z psami, ja tylko tak dla przykładu.
Szef w zadumie podrapał się po łysinie
– Miasto ma teraz mnóstwo funduszy – podtrzymał Gusiewa Myszkin. – Można powiedzieć, że nie ma co z forsą robić. Dawno już mogliby uruchomić taki program. A poza tym Pe ma absolutną rację – co robią chłopaki z inspekcji sanitarno-epidemiologicznej?
– Wszystko zrobicie, żeby tylko się nie przemęczyć – stwierdził zjadliwie szef. – Nawet psimi ginekologami wolicie zostać!
Myszkin i Gusiew spojrzeli jeden na drugiego. Żadnemu wcześniej nie przyszła do głowy myśl, żeby wyłapywać suki i zająć się ich sterylizacją.
– Niechby i tak – stwierdził Myszkin. – Lepsze to, niż zabijanie.
Szef rzucił mu krzywe spojrzenie, ale zmilczał.
– Napiszcie zapytanie – zaproponował Gusiew. – Do komitetu Ekologicznego przy Radzie Najwyższej. Znaczy, nie wy, osobiście, ale szef oddziału moskiewskiego niech napisze.
Szef siąknął nosem i się poddał.
– Spróbuję – mruknął niechętnie.
– Można by rzec, że to celowe działanie – oznajmił Myszkin, zniżywszy swój bas do szeptu. – Krótko mówiąc, dziś psy, a jutro co? Każdemu miotłę do łapy?
– Mioteł nie dadzą – stwierdził autorytatywnie Gusiew. – Zapomniałeś już, że w mieście jest po czterech dozorców na bramę? Niedługo trotuary będą mydłem myć, jak w jakiejś, cholera, Antwerpii. Kiedy ty ostatnio widziałeś niedopałek pod nogami?
Myszkin zamyślił się głęboko. Szef posapując otworzył szufladę biurka i wyjął z niej papierosy. Podziałała uwaga o niedopałkach.
– A tak przy okazji… – rzucił Gusiew. – Właśnie mnie olśniło. Domyślam się chyba, czemu nadzór sanitarny tak rozpuścił psy, że trzeba im teraz pokazać ich miejsce.
– Ja też – prychnął szef. – No dobra, jesteście wolni. Ale uważać! Żadnych numerów! Jasne?
– Taaaaest! – jednym głosem warknęli brakarze.
– I nie przerywać przełożonym!
– Taaaaest!
– Na służbę!
– Można odejść?
– Marsz!
Za drzwiami Myszkin klepnął Gusiewa w ramię, niemal wbijając go tą pieszczotą po kolana w posadzkę.
– Zuch jesteś, Pe! – powiedział. – Dziękuję za poparcie. Widzę, żeś nie zardzewiał. Bo… tego… różnie mówili… Tak! Krótko mówiąc, co z tymi z Sanepidu?
– No, przecież wybrakowaliśmy wszystkich stukniętych – pocierając niemal wybite ze stawu ramię, stwierdził Gusiew. – I to bardzo ostro. A ty sobie wyobraź, jakie typy pracowały u hyclów! Wszyscy teraz ziemię gryzą albo w klinikach długie rękawy rozplątują. A tych, co się podleczą, już do rakarni nie ciągnie.
– Wychodzi na to, że sami sobie ten problem na tyłek ściągnęliśmy?
– No nie. Może to ty masz rację i robi się to celowo, żeby Agencję rozwalić od środka…
– We władzach bardzo wielu jest nie-Rosjan – mruknął ponuro Myszkin. – Na kogo spojrzysz, to albo prawie Żyd, albo prawdziwy Żyd, ałbo – jak to się mówi – Żydzisko parszywe. Samych by ich hyclom podesłać! A jeszcze lepiej – wybrakować!
– …albo popadliśmy w częściowe zapomnienie – zakończył myśl Gusiew. – Zapomniano, kim jesteśmy. Nie wiedzą, gdzie nas wetknąć. Agencja kraj oczyściła, że daj Boże. Pracy już prawie nie mamy, a i klienci jakoś skarleli. Nawet jak któryś teraz łeb podniesie, to kropla w morzu. Menty i bez nas dadzą sobie radę. I pojawi się interesujące pytanie – co z nami robić?
Nie zabrał się do wyjaśnień, jak dalece wielostronne jest jego spojrzenie na problem i jak w tę koncepcję wpisują się coraz częstsze przypadki milicyjnej samowoli i wiele innych rzeczy. Z Myszkinem trzeba było rozmawiać krótko i wyraziście, w przeciwnym razie pogromca przestępców przestawał słuchać i zamykał się w sobie.